środa, 26 lutego 2014

Okłady z.... moczu?


Cześć Dziewczyny!

Dziś krótko i na temat, bo nowa praca wypompowała ze mnie siły i idś się byczyć :) Chciałam Wam pokazać takie coś, co... w sumie zastanawiałam się długo, czy cokolwiek zrobiło? Ale po głębszych przemyśleniach stwierdzam ostatecznie - chcę Wam przedstawić kosmetycznego NIEROBA roku 2013/2014 :)

Mowa tu o kuracji wzmacniającej Rzepa od Joanny. Dostałam ją za 7złotych 80groszy. Kto miał do czynienia z produktami na bazie rzepy wie jaki jest to odór. O dziwo nie przeszkadzał mi ten zapach, ba! Mój nos, albo chociaż sam węch został chyba jakoś skrzywiony, bo w kwestii woni tego specyfiku nawet nie narzekam, wręcz przeciwnie! (jako dziecka myślałam, że rzygnę jak mama myła mi głowę szamponem z rzepy :P)

Opakowanie plastikowe, z cudownym "dziÓbkiem" który bajecznie ułatwia aplikację. I w sumie grzech się przyznawać, ale kupiłam tą "kurację" głównie ze względu na dzióbek. No ale liczyłam w głębi serca, że wcieranie tego specyfiku jednak da coś moim cebulkom. 

Niestety. Nie poradziło sobie ze wzmocnieniem cebulek, ani z niczym innym obiecywanym przez producenta, choć i tak stosowałam kosmetyk z przyjemnością (i boje się teraz przyznać, że ze względu na zapach, żeby nie wyjść na dziwoląga:D ) ze względu na aplikator. Dopiero po suplementach diety cebulki się wzmocniły i co za tym idzie - wiązanie włosów w kucyk przestało być koszmarem.

A dlaczego okłady z moczu? Gdy butelkę z jasnożółtym płynem zobaczyła moja mama, stwierdziła z naprawdę silnym przekonaniem w głosie, że widziała jak nakładam wiele rzeczy na głowę, ale żeby mocz? :)


Próbowałam już Jantar i wcierki z Green Pharmacy, teraz pełną parą w akcje wkracza kozieradka! Butla bardzo ułatwi mi aplikację... Do tej pory radziłam sobie z kozieradką sposobem godnym pewnego pana, który próbował przetrwać podobno nawet na łące Windowsa.

A Wy czymś smarujecie swój skalp?
Może macie coś godnego polecenia dla zdesperowanej mnie?? :)
Buziaki!

poniedziałek, 24 lutego 2014

Potwornie fajne maleństwo :)



Cześć Dziewczyny!


Jak zobaczyłam się dziś rano w lustrze stwierdziłam, że nagłówek musi zawierać magiczne słowo "potwór" które świetnie oddaje jak wyglądam :D Ale do rzeczy!

Chciałam Wam przedstawić moje nowe maleństwo, które wpadło przy okazji zakupu szminki z Golden Rose (o niej TU ) i kosztowało aż sześć złotych :) Skusiła mnie cena i próba palco-macaniowa na testerach. Taki delikatny błysk jaki dawał nie potrafiłam uzyskać żadnym kosmetykiem, więc nie myśląc co innego mogłabym mieć za sześć złotych - wzięłam.

Cień jest z serii silky touch, z której mam już cień matowy o pięknym kolorze rozbielonej brzoskwini. Ten nowy ma wykończenie oznaczone na pudełku jako perłowe, ale nie jest to ten rodzaj perły, który kojarzy się z przerysowanym błyskiem i tandetą. Maleństwo daje delikatną mgiełkę koloru, która może być mocniejsza, lub zupełnie delikatna iskrząc się tylko na powiece. Poniżej mój matowy cień o numerku 204 i nowy o numerze 104 delikatnie przejechane palcem na skórze bez bazy, żeby pokazać tą "mgiełkę" koloru, która świetnie wygląda w makijażu dziennym.


Zwolenniczki mocnego koloru na powiece będą rozczarowane, jednak wierzcie mi - takie zaznaczenie ruchomej części powieki pięknie nam ją uwydatnia i powiększa oko, kolor odświeża spojrzenie i nadaje się do łączenia i cieniowania praktycznie z każdym kolorem :) Poniżej jak wygląda "szkielet" makijażu znów BEZ BAZY i bez cieniowania ciemnym cieniem.
1. Nic, 2. Cień brzoskwiniowy 204 na ruchomą powiekę, 3. Cień 104 do wewnętrznego kącika + pod linię brwi

Ale cień ten skradł me serce głównie za sprawą efektu, jaki daje po roztarciu. Zaczyna się robić coraz cieplej, coraz więcej światła otula nasze buźki. A efekt w słońcu po roztarciu perłowego cienia 104 jest po prostu przepiękny.


No i stąd pomysł: "a może by go zrobić rozświetlaczem?". Przyznam się szczerze, że rozświetlaczy w swej karierze miałam trzy i nie wiem, czy moje szczęście do tych kosmetyków jest gorsze niż w toto lotku, ale dwa z tych trzech nie robiły kompletnie nic, a ostatni z nich robił ze mnie świecącą na kilometr choinkę. Cień od Golden Rose wygląda za to bardzo przyjaźnie i co więcej - naprawdę efekt rozświetlenia mi się podoba i nie jest przesadzony!

Zdjęcie po lewej bez, zdjęcie po prawej bronzer i rozświetlacz.

Efekt jaki uzyskujemy na żywo, to takie... wzmocnienie kontrastu tylko na żywo, na naszej twarzy :) Nie pokazałam jeszcze jak wygląda cień nałożony na bazę! Brzoskwiniowy cień na bazie mogłyście podglądnąć w TYM makijażu, za to makijażu z cieniem-rozświetlaczem jeszcze nie obfociłam :) Ale różnica wygląda tak:


Jam jest zadowolona jak nie wiem :D Byle więcej takich udanych, tanich i uniwersalnych perełek.
Macie jakieś cienie w swym asortymencie od Golden Rose???
Buziaki!

niedziela, 23 lutego 2014

Popatrzmy na to z innej perspektywy...

Cześć Dziewczyny!

Ponieważ dziś nudna, leniwa, ale też słoneczna niedziela wrzucam krótki tekst zupełnie na luzie, bo siedzę od rana w rozciągniętym dresie, jutro mój pierwszy dzień w nowej pracy i chce się zupełnie odmóżdżyć.

Ostatnio koleżanka spytała mnie, czy to moje zdjęcie na miniaturce jak się podpisuję? Parsknęłam jak dziki koń... Otóż stwierdziłam, że taka historia może być i małą opowieścią blogową - w końcu jest to związane z moją pasją - makijażem.

Zdjęcie to powstało, gdy byłam poszłam do liceum i miałam ogromne parcie na to, żeby zajmować się makijażem. Choć słowo parcie kojarzy mi się z ubikacją, nazwę to może bardziej pożądliwie - miałam po prostu chcice na malowanie. Ale jedyne na co mnie było stać to kupienie nowego numeru Bravo Girl albo czegoś w tym stylu, gdzie jako dodatek były niebieskie kredki do oczu. Doszło do tego dodatkowo zakoszenie mamie z jej zakazanej kosmetyczki świńsko różowej szminki i rozwalenie jej plastikowego wieczka(oczywiście za to potem mi się dostało). Wyglądałam jak niedorobiony pajac, ale dumnie obstrykałam się z każdej strony i wrzuciłam na komputer, żeby przerobić. 



I tak zdjęcie siedzi sobie potulnie w folderze z moimi zdjęciami, aż do momentu, gdy  zakładając bloga potrzebowałam czegoś na swojego avatara: 
"W pomniejszeniu nie wygląda źle a jest kolorowo!"pomyślałam i tak zostało. Na pomniejszeniu nie widać było wszystkich rozdrapanych syfków jakich się dorobiłam :D

Od tej pory ten avatar reprezentuje mnie w każdym miejscu gdzie piszę i się udzielam - so sweet :D
A co oznaczają Wasze Avatarki?? 
Także pozdrawiam Was mrugając zza tej niebieskiej krechy i życzę spokojnej niedzieli!
Do usłyszenia wkrótce!
(świńsko różowe) Buziaki:* :)

czwartek, 20 lutego 2014

Czas na zmiany w makijażu!



Cześć!


Od dawna już staram się wprowadzać w swoją codzienność nawyki, które będą sprawiały, że skóra będzie miała się lepiej (albo przynajmniej będę mieć poczucie, że ma się lepiej:P). W związku z tym wprowadziłam , mały plan walki o lepszego buziaka i w ramach tego zmieniłam swoje nawyki demakijażowe, których trzymam się kurczowo. 

Moim największym kompleksem były zawsze cienie pod oczami. W szkole nabyłam zaszczytne przezwisko "narkomana" i pomimo, że śmiałam się z tego wniebogłosy - w środku było mi bardzo źle. Dlatego zanim zaczęłam tuszować rzęsy, zanim doszłam do kredki do oczu - ratowałam się korektorem. I to było moje wybawienie! Wszyscy mówili mi, że lepiej wyglądam, że wyładniałam!!!! I tak żyłam sobie zakrywając wysuszającym korektorem na wypryski cienie pod oczami. Podkładów zaczęłam używać dopiero w liceum, bo cera nie wyglądała źle, prócz tych cieni. 

Jednak sucha skóra na wysuszacze reaguje bardzo źle i po paru latach zauważyłam totalne przesuszenie okolic okołoocznych. (chciałam wstawić jakieś zdjęcie, ale wtedy posiadałam aparat typu kalkulator i nic nie widać wszystko pięknie rozmazane :D ) Przestraszyłam się zmarszczek i zaczęła się intensywna akcja "nawilżanie". Dzięki temu skóra wokół oczu na powrót wyglądała dobrze a ja mogłam tuszować dziadostwo w najlepsze.


Jednak wiedziałam, że to trzeba będzie skończyć... Bardzo chciałam przerzucić się na korektory płynne, choćby dlatego, żeby nie rozcierać, a wklepywać. I jakoś tak z polecenia którejś z Was dobrałam się do korektora Maybelline Affinitone w kolorze 02 - natural. Używane przeze mnie do tej pory korektory były w granicach dziesięciu złotych, przeskok na 27zł za Affinitone był dość znaczną odskocznią dla studenckiego portfela. Ale wiecie co? Nie żałuję żadnej złotówki! :)
Korektor ma aplikator w formie okrągłej gąbeczki. Wiem,niejedna powie, że nie jest to zbyt higieniczne, ale... mnie to nie przeszkadza, a przyjemnie się tym puchatkiem nakłada. Po wyciągnięciu "pałeczki" mamy aplikator umaczany w korektorze i mi to starcza na oboje oczu. 



Pomimo nie stałej konsystencji korektor bardzo dobrze kryje. Radzi sobie z moimi cieniami pod oczami i jest to efekt całkowicie satysfakcjonujący. Po wklepaniu i lekkim przypudrowaniu u mnie trzyma się cały dzień. Zastyga do matu, choc nakładam go na dobrze nawilżoną skórę. Jedyny mankament, to wchodzenie w zmarszczki, ALE zauważyłam, że po odczekaniu dziesięciu minut od zrobienia makijażu, gdy poprawię to co nawłaziło w załamania - potem jet już super cały dzień i nic nie włazi. Kolor. Idealny, nie za jasny, przez co nie mam białych podkówek na zdjęciach i na żywo, nie za ciemny. Nazwa "natural" brzmi poprawnie w mym przypadku :) 

Dostępność? Widziałam w wielu drogeriach z szafami Maybelline i nie tylko. Chciałam Wam zaprezentować jak wygląda proces zakrywania mojego największego kompleksu w wykonaniu Maybelline Affinitone :)



 No i na koniec chciałam jeszcze pokazać Wam stopień krycia Affinitone porównując do innych korektorów. Dermacol wiadomo - zakryje wszystko, tylko będzie wyglądać jak maska i w sumie nie wiem czy zaliczyć go do stałych, czy płynnych korektorów więc pozostanie bez kategorii. Reszta korektorów jest w sztyfcie, podkład to chyba Giordani Gold? No i na końcu Affinitone :)


Do tej pory używałam Eveline Celebrities który również uważam za hicior i na pewno z niego nie zrezygnuję. Również mogę go polecić do ukrywania niedoskonałości, jest mega wydajny i dobrze kryje. Synergen jest również świetny, ale niestety - gama kolorystyczna jest jaka jest i pozostaje mi nad tym tylko ubolewać... Jednak śmiało moge powiedzieć, że korektor Affinitone zostaje moim małym ulubieńcem w sferze krycia mojego największego mankamentu!! :)

A czy Wy macie jakieś swoje małe kompleksy, które udaje Wam się skorygować makijażem?
Buziole!

środa, 19 lutego 2014

Dwa razy na tak! Pink | Red


Cześć Dziewczyny!

Dziś chciałam krótko Wam opowiedzieć o szminkach, które czynią moje życie (a właściwe usta :P) bardziej kolorowymi. Długo używałam błyszczyków, zanim "doszłam" do pomadek i szminek, ale gdy już "doszłam" (wszystkich zbereźników proszę o wyrozumiałość:)) kolekcja zaczęła się niebezpiecznie powiększać!

Chciałabym przedstawić Wam mojego matowego ulubieńca, po którego pojechałam do Kielc, a zachorowałam na niego po Waszych recenzjach :)
Golden Rose z serii velvet matte o numerze 10. Piękny, delikatny, bosko matowy. Nie doszukamy się w nim drobinek. Za cenę około 10złotych dostajemy maleństwo które ma ciekawą gamę kolorystyczną, trochę tandetne opakowanie, ale za to super pigmentację i świetną trwałość. Ja wytrzymałam cały wieczór pijąc litry coli i szminka ani myślała o zejściu! Jestem baaardzo pozytywnie zaskoczona :) Jedynym mankamentem jest delikatne wysuszanie ust. Jednak odpowiednia pielęgnacja i troska o nasze wargi załatwia sprawę :) Ponadto ukochałam sobie dziubaska w tej szmince, który ułatwia malowanie naszego dziubasa:)


Drugim gagatkiem jest oczojebna czerwień, którą dane mi było wygrać u Domi. Dzięki jej projektowi zdecydowałam się w końcu na częstsze "wkładanie" czerwieni na usta i to właśnie czerwień o numerze 53 znalazła się w tym pięknym, czarnym opakowaniu Paese. Czerwień aż razi po oczach, choć w małej ilości przypomina kolor malinowy. Ta również jest kosmicznie napigmentowana i jest czymś, co sprawi, że każdy na ulicy zwróci na Ciebie uwagę :) Ja miałam ją poza domem dwa razy. I miałam wrażenie że wszyscy na mnie patrzą, bo... chyba tak było :D Pomadka jest również bez żadnych drobinek, daje wrażenie wypielęgnowanych ust i trwałość również jest bardzo dobra, choć trzeba uważać na to, w jaki sposób ucieka z naszych warg.


Powyżej małe zestawienie jak kolory wyglądają w świetle dziennym i sztucznym. No i " dziÓbek" :) Poniżej zaś wklejam porównanie jak prezentują się kolory szminek z dzisiejszego posta wśród innych z mojej kolekcji. Zdecydowanie należą do grupy tych "ulubionych" na ręce :)


No i zgrzeszyłabym gdybym nie pokazała jak mniej więcej wyglądają te kolory w całym makijażu. W obu przypadkach jest to makijaż dzienny, prawieee taki sam :) Ach, ta czerwień na ustach! Daje po oczach, nie? :)



A Wy jaką "najdzikszą" czerwień posiadacie w swym asortymencie? 
Jeśli macie zdjęcia albo recenzje - wklejajcie linki! (no i która z tych dwóch podoba Wam się bardziej?:))
Buziaki!

poniedziałek, 17 lutego 2014

Z szarej codzienności do B&W


Cześć Dziewczyny!

Jeśli zastanawiacie się jak ogarnia się studia, pracę, poszukiwania dodatkowej  pracy, ciągłe meblowanie w nowym kącie i organizację wesela, to powiem wam jedno - ja nie wiem, bo... nie ogarniam :) W związku z tym dałam sobie mały detox od internetu, który pochłania dość sporą część mojego codziennego życia. Postaram się organizacyjnie wznieść na wyżyny moich możliwości i wychodzę z codziennego zabiegania zaczynając od małego makijażu.

Był on przygotowany na konkurs na Ambasadorkę Pierre Rene i MIYO, w kolorach białym i czarnym. 


Przy okazji odkryłam jak ciekawie jasny cień na dolnej powiece neutralizuje moje cienie pod oczami :) Przez to ostatnio jasność częściej gości u mnie na powiekach. Brwi też wyjątkowo podkreślone na czarno - na żywo wyglądało to dość... specyficznie :)


 Oko to czerń z bielą matową oraz akcentem z bielą połyskującą. Prosty, choć nie oznacza to, że zrobił się w pięć minut sam :D Tym bardziej, że czerń jest na tyle upierdliwa, że lubi się wszędzie w koło rozkruszać i pylić. Mały zoom na oko.


Mogę się pochwalić, że w końcu udało mi się znaleźć Skin Balance o numerze 20 stacjonarnie! Nie chciałam go kupować przez internet nie sprawdziwszy wcześniej jaki to kolor. 
Ażeby udoskonalić moje regularne tworzenie postów zapowiem Wam o czym zamierzam napisać w tym tygodniu:

- o super korektorze w formie PŁYNNEJ!
- o pomadkach, które skradły (nie tylko) moje serce
- o cieniu uniwersalnym za grosze i jego prezencję w makijażu
- o fajnym pudrze prasowanym za 11 złotych
- o trudnych brwiach i zmianie w twarzy po regulacji na przykładzie siostry

Niniejszym ja wracam do papierologii, wieczorem skrobnę coś na jutro. 
Mam nadzieję, że u Was trochę luźniej i możecie delektować się przyjemną pogodą jaką prezentuje nam luty? ;)
Buziaki!

poniedziałek, 10 lutego 2014

Ślubne rozważania 8 - o podróży poślubnej.


Cześć Dziewczyny!

W sumie mogłam przygotować tydzień w zdjęciach, ale działo się tyle, że nie miałam nawet czasu wyciągać aparatu :) Zamówiłam na szybko suknię, próbujemy usilnie znaleźć życiowe obrączki z dwukolorowego złota, które będzie sensownie i zgrabnie połączone, będzie soczewkowe, będzie się dało rozszerzyć bez problemu, nie będzie super drogie i nie będzie wyglądało jak ucięta rurka. Wygórowane wymagania? :) Apart co prawda daje radę, ale research trwa. Zdecydowaliśmy się zamawiać obrączki wcześniej, dokładnie i parokrotnie pomierzyć palce, ponieważ mnie w lecie puchną palce i miara mogłaby być nie taka jak powinna, a pod koniec września może już nie będzie tak ciepło...?

Ale dziś chciałam czysto subiektywnie napisać słów parę o moich przemyśleniach na temat podróży poślubnych. Poruszam to, bo ostatnio usłyszałam już kolejny raz, że to przestarzałe i kiczowate, albo co lepsze spotkałam się też z określeniem "wieśniackie". I wiecie co? Z mojego małego osobistego przeglądu większość z tych, co tak uważają to zazwyczaj osoby, które stać na coroczne wakacje za granicą i nie jest to dla nich atrakcja... 


Ja nie podróżuję wiele, bo zwyczajnie mnie na to nie stać. Nie uważam też, żeby to był wstyd, tym bardziej w chwili, gdzie tak ciężko jest nam młodym znaleźć jakiś punkt zaczepienia, na którym możnaby zarobić na życie. Odwiedziłam w swym życiu Anglię, Czechy, Słowację, Włochy i dwa razy wyjechałam do roboty do Niemiec. Mój Luby podróżował jeszcze mniej. Dotychczas zwiedzane przeze mnie obiekty to głównie miasta. Nie powiem - to wspaniałe zobaczyć architekturę, ulice i klimat miasta, ale nie miało to nic wspólnego z wyjazdem natury "jedziemy się wybyczyć". 

Oboje zdecydowaliśmy, że z szaloną radością wyskoczymy gdzieś dalej za granicę, żeby odpocząć, spędzić czas razem z daleka od wszystkich i to będzie rzecz, która ucieszy nas najbardziej. Kryteria? Ustalane indywidualnie, u nas był to drobny kompromis, generalnie założenia mieliśmy te same: ma być ciepło pod koniec września, bezpiecznie, z plażą i wodą, do 4,000zł za parę/tydzień. 


1. Parę razy słyszałam żeby szukać ofert first minute albo last minute. Podarowałam sobie stresy związane z szukaniem ofert na ostatnią sekundę, rozglądaliśmy się za jak najwcześniejszymi ofertami. 
2. Biorąc pod lupę oferty z takim wielomiesięcznym wyprzedzeniem warto dużo pytać(jeśli tak jak my nie macie o niczym bladego pojęcia:P) Trafiliśmy na panią, która sprawiała wrażenie znudzonej życiem i nie dowiedzieliśmy się niczego. W drugim, mniejszym biurze podróży wszystko od A do Z zostało nam przedstawione i co najważniejsze - oferta którą wybraliśmy ma gwarancję całkowitych zwrotów kosztów w razie jakichkolwiek złych wydarzeń ze strony biura(upadłość, wypadki losowe) jak i dogodne warunki gdyby coś wyskoczyło z naszej strony.
3. Oferty first minute kuszą promocjami. My załapaliśmy się na zniżkę 30% wraz z dodatkiem 40EURO do rozdysponowania na wycieczki na miejscu. No i gratis przewodnik. Pewnie jest wiele innych ofert w trakcie roku.
4. Zamawiając z wyprzedzeniem możemy przebierać w jakim pokoju chcemy mieszkać :P (widok na morze itp.)
5. Od wpłacenia zaliczki mamy pół roku na dozbieranie reszty kwoty. Dla mnie jak najbardziej na plus!

Zostałam parukrotnie uświadamiana, żeby:
a) nie mówić, że jest to podróż poślubna, bo koszty jakoś magicznie wtedy mogą urosnąć
b) wybierać oferty tylko all inclusive - żeby móc się skupić na wszystkim innym a nie żarciu
c) przy wyborze ofert z biura przeglądać też osobno strony hoteli i fora
d) zdecydować, czy zależy nam na super warunkach i pięciu gwiazdkach czy hotel będzie tylko miejscem "do przespania" i zdecydować, czy warto za to płacić, czy przeznaczyć te pieniążki na atrakcje na miejscu
e) podczas oczekiwania przeglądać poradniki co i gdzie można zobaczyć na własną rękę
f) wybierając z wyprzedzeniem decydować się raczej na "pewne" biura podróży i przewoźników

To taka mała wiedza, którą posiadłam, choć wiem że specjaliści w tej dziedzinie pewnie doradziliby mi niejedno. Ale powiem szczerze, że po tylu dylematach i wertowaniu ofert było mi już wszystko jedno, żeby tylko mieć zapłacone i z głowy:) Bardzo nie lubię takiego mętliku, który pojawia się w głowie przy tak dużej ilości różnych możliwości.


Podsumowując - to co młodzi robią z pieniędzmi to ich sprawa i cały ten hejting który się leje w Internecie gdy tylko ktoś mówi o swoich planach, albo zamierzeniach, które  w jakimś stopniu odbiegają od normy(albo jeszcze lepiej, gdy się robi coś schematycznie) mnie śmieszy. 
Chcesz mieć ślub w plenerze? Rób! Chcesz mieć DJ-a? Miej! Chcesz jechać na wycieczkę? JEDŹ! Nic z naszych osobistych wyborów nie jest ani przestarzałe, ani wieśniackie, jeśli sprawia nam przyjemność. Wieśniackie jest zachowanie ludzi w internecie i obrazek powyżej. (Mała Ola miała niesłychane szczęście przecinać sobie chude paluchy na szkłach)
A Wy co myślicie o wyjazdach?
Buziaki!

poniedziałek, 3 lutego 2014

Żeby nie zapędzić się z maszynką...


Cześć Dziewczyny!

Zdjęcie przedstawia instrukcję obsługi pewnego kosmetyku, dzięki czemu możecie naprawdę się uśmiać z Waszych współlokatorów/rodziny/chłopaka itd. Instrukcja na końcu notki :D

Po zmianie pielęgnacji na oczyszczanie żelem i odrzuceniu ręcznika do twarzy na rzecz ręczników jednorazowych zauważyłam delikatną poprawę w suchości mojej wiecznie suchej twarzy.

Jednak, gdy zobaczyłam na półce produkty z napisem "pianka do mycia" po prostu zdrowy rozsądek wziął poszedł się paść na łąkę. Samo słowo "pianka" kojarzy mi się z czymś niesamowicie przyjemnym, a pierwsze co przychodzi mi na myśl, to ucieczki z uczelni do centrum handlowego Gemini w Bielsku-Białej, gdzie w toaletach zamontowane były mydelniczki, a w nich cudowne, pachnące bananami PIANKI. 
Ach, naprawdę te wszystkie pozytywne emocje złożyły się na ten zakup.

Lirene Youngy 20+ opisywana jako pianka myjąca do twarzy i oczu. 150ml za cenę około 18 złotych. Moja pierwsza pianka.... Nie ma ona końcówki typowej dla pompek które dotychczas używałam, tylko taką gwiazdeczkę, jak spotykamy przy piankach do włosów. 



Pianka ma specyficzną konsystencję - piankową, ale taką kremową i milutką, choć nie taką "leciutką".
Używałam jej z przyjemnością do zmywania resztek makijażu i oczyszczania buzi rano. Pianka ma  dal mnie bliżej nieokreślony, śliczny, choć trochę chemiczny zapach. No cóż, generalnie mój nos był na tak :) Jednak ja odnotowałam u siebie delikatne przesuszenie po jej stosowaniu, aczkolwiek skóra wydawała się bardzo fajnie oczyszczona po takim wypiankowaniu się. 

Nie byłabym sobą gdybym nie sprawdziła jak pianka radzi sobie z makijażem. Otóż no jakoś sobie radzi, potrzeba kilku podejść i niestety - mnie szczypie w oczy niemiłosiernie :) 

Z Nowym Rokiem postanowiłam sobie parę rzeczy, m.in. żeby się uspołecznić. 
W ramach tego punktu udało mi się już poznać dwie wspaniałe blogerki z Krakowa, do jednej mam zamiar wpaść po sesji  ( o ile jeszcze mnie zechce widzieć :P ) no i wciąż rozwijam się pod tym względem. 
Drugim punktem było cieszyć się z mniejszych rzeczy i spełniać małe marzenia. Jednym z tych marzeń było właśnie zrobienie małego psikusa - polecam, jeśli macie pod ręką taką piankę jak ja.


Wyobraźcie sobie i wczujcie się w taką sytuację: 
Zaspana Ola - człapię rano do kibelka w naciągniętym po samą szyję szlafroku i wiedząc, że wszyscy spieszą się do pracy zostawiam drzwi szeroko otwarte, żeby mogli umyć zęby, ogolić wąs, przemyć albo nakremować twarz itp... Widzę ofiarę numer jeden - to jak zwykle spóźniony mój tata, który wpada żeby umyć zęby. Wyciągam wtedy z szafki piankę od Lirene i nakładam starannie na policzki i brodę.
Tata szoruję w pośpiechu siekacze, przyglądając mi się uważnie.
Sięgam ręką do półki wyżej po golarkę, ściągam zabezpieczenie z ostrzy i powoli przybliżam ją do twarzy.
Mina taty - bezcenna xD

To samo powtórz z resztą domowników - lepszego ubawu dawno nie miałam :)
A Wy czym myjecie twarz?? Pianki/żele/mydła?