piątek, 27 listopada 2015

1/6 roku bez internetu :)


Czeeeeeeeeeeeeść!!

Czuje się jakbym zakładała jakieś ulubione ubranie, które zagubiło się gdzieś w czeluściach wielkiej szafy. Po całej nieprzyjemnej sytuacji z "pracą" u zboczeńca chciałam zaszyć się pod ziemię i nie pokazywać nikomu na oczy. Proces odcięcia uskuteczniała szybka przeprowadzka, która zafundowała nam dwumiesięczny brak internetu. W przypadku, gdy jest się człowiekiem, który wiele lat temu odpiął od siebie kabel z przekazem telewizyjnym, a radia słucha z open.fm brak internetu jest jednoznaczny z ograniczeniem źródła informacji  do minimum. 

Jak tak żyć?
Ano da się... Jednak trzeba się przygotować na następujące ekscesy:
- na pewno nie dowiesz się o zaręczynach na Haiti Twojej koleżanki...
- o zamachach, rozbojach i prawdopodobnie o wybuchu jakiejkolwiek wojny dowiesz się z parudniowym opóźnieniem... przypadkiem... w kolejce w mięsnym...
- jeśli "uwielbiasz" tak jak ja pisać na dotykowym ekranie to przekonasz się na własnej skórze, że kupowanie przez internet w komórce jest wygodnie...tylko teoretycznie...
- okaże się, że z tych książkowych przepisów można ugotować równie smacznie.
- co robić z wolnym czasem? 

Ostatnie zaczęło doskwierać niedawno, gdy skończyliśmy remonty i urządzanie się i po powrocie z pracy zaczynałam się zastanawiać: "co by tutaj zmajstrować?"
A no właśnie! PRACA!
Jeśli chodzi o socjalizację poza granicami wirtualnej społeczności Małż zmobilizował mnie do ruszenia dupy do ludzi i poszukiwaniu zajęcia. W zasadzie, nie cofnęłabym chyba tych niemiłych zdarzeń, nawet gdybym mogła, wyznając zasadę, że każde przeżycie coś w nas kształtuje i być może bez niego nie byłoby czegoś następnego? 

Tak też znalazłam pracę wśród naprawdę wspaniałych osób, gdzie naprawdę z chęcią wstaje się rano i jedzie podwijając rękawy w gotowości do roboty!
No dobra.
Rano nigdy nie wstaje się z chęcią :D 

Jeśli chodzi zaś o pana zboczeńca:
1. Wiem, tylko tyle, że dostał mandat z inspekcji pracy za zatrudnianie bez umowy.
2. Wysłał mi świadectwo pracy i parę stów bo niby pół etatu, bla bla bla...
3. Mogłabym walczyć o resztę, ale nie mam siły oglądać tej mordy, więc idę do przodu!!

A ja?
Ja jestem najszczęśliwszym potworem na świecie w swoim małym, coraz przytulniejszym mieszkaniu...z Nim :)


Cotton ball'e z Biedronki dobrych kilka pierwszych dni były najładniejszą i najmilszą rzeczą w mieszkaniu gdy się wprowadziliśmy:) Idealnie komponowały się z materacem na ziemi i wieczornym winem. Zestaw zasługujący wręcz na miano trio exclusive :)


Z jedzeniem było ubogo(jak i z finansami) ale zawsze można było liczyć na pobliską piekarnię, zamrożone najróżniejsze potrawy od rodziców no i oczywiście niepodrabialny rosół teściowej :) Przeżyliśmy, z głodu nie umarliśmy, a ja wręcz przytyłam 4 kilo :D 


Obecnie wynieśliśmy się z podłogi w pokoju gościnnym i mieszkamy w pokoju który widzicie wyżej i stąd właśnie do was klepię na klawiaturze :) Co prawda wystrój jest już nieco inny niż na załączonym obrazku, no i są meble, łóżko i inne pierdoły sprawiające, że wnętrze jest przytulne i ciepłe :) Pomimo, że mieszkanie nie wymagało remontu stwierdziliśmy, że jakiekolwiek zmiany najlepiej wprowadzić na początku - gdy nie było tam nic i można było swobodnie manewrować narzędziami.
Albo tak jak ja podczas PMS - zedrzeć z nerwów tapety w dwóch pokojach:)

Mam nadzieję, że odbiornik wi-fi, który wdzięcznie miga do mnie bladoniebieskim światełkiem umożliwi mi powrót na pełnych obrotach do blogowych przyjemności:)
Dziękuję za wszystkie słowa otuchy pod ostatnimi wpisami!
Buziam!

Olo

sobota, 5 września 2015

-SZEF MNIE MOLESTUJE!! - Pani coś źle rozumie!


Cześć Dziewczyny!

Po dłuższym namyśle i konsultacji z najbliższymi postanowiłam puścić tekst w sieć. Tekst o najdziwniejszym i najbardziej pogmatwanym epizodzie w dotychczasowym życiu dwudziestoczteroletniej dziewczyny, która tak naprawdę gówno wie o życiu, bo wychowała się w kochającej rodzinie, z dala od patologii. Głównym celem teraz jest rozmowa, bo bez niej problem zniknie i wrócimy do punktu wyjścia udając, że "nic się nie stało". Starałam się zareagować najszybciej jak się dało, choć patrząc po czasie sama nie wiem, czemu zrobiłam to, a nie tamto... Strach przytłacza, zjada rozsądek i racjonalne zachowania. 

JEST PIĘKNIE
Wakacje już w połowie zdążyły przelecieć przez palce, zapisując w moim życiu zakończenie kolejnych dwóch etapów: ostatni rok edukacji i obronę pracy magisterskiej. Jednocześnie wydawało mi się, że w końcu zacznę zapisywać swoje życie od nowa, kiedy to znaleźliśmy mieszkanie marzeń i ostatecznie zapadła decyzja o kredycie i własnym kącie. Zaczęły się usilne poszukiwania pracy, roznoszenie nowego, zmodyfikowanego CV i rozpytywanie znajomych. 

Pewnego dnia zadzwonił telefon.
Jeden z pracodawców do których wysłałam dokumenty zaprosił mnie na rozmowę, po której byłam prawie pewna, że zostanę zatrudniona. Wszystko wpasowywało się w ramy moich/naszych oczekiwań - umowa o pracę, ubezpieczenie, stały dochód... Praca znajduje się około 10 minut od Miechowa,gdzie za niedługo mamy zamiar się wprowadzić. Co prawda branża zupełnie mi obca, bo handel wyrobami drewnianymi, ale zdeterminowana i chętna do nauki - podjęłam decyzję. Jednak mieliśmy już opłacony wyjazd na wakacje, czego nie ukrywałam. Ostatecznie obiecawszy powrócić za dwa tygodnie w pełnej gotowości do podjęcia stanowiska - pojechałam zwiedzać Rzym. 

DAĆ Z SIEBIE WSZYSTKO!
Dwa tygodnie później zostałam zaproszona na godzinę 8 rano, by ustalić szczegóły. Jednak, ku mojemu zdziwieniu i braku ówczesnego przygotowania - okazało się to normalnym dniem pracy. Dziesięciogodzinnym. Zostałam poinformowana, że na okres, gdy będę uczyć się pracy nie podpiszemy żadnej umowy, bo "może się okazać, że to mi nie odpowiada". Ale z zastrzeżeniem, że dostanę wypłacone dniówki w wysokości 60złotych. Stwierdziwszy, że praca może mnie faktycznie przerosnąć(kompletnie nie wiedziałam co to więźba, drewno szalunkowe, ani o co chodzi z impregnacją łat) zgodziłam się na taki warunek. Pracownicy byli bardzo uprzejmi i pomocni, Nie miałam problemów z komputerem, kasą i zarządzaniem dokumentacją w biurze - tego nauczyłam się w pierwszych dwóch dniach. Ogarnięcie całego asortymentu i różnych nazw dla jednej dechy okazało się wyzwaniem. Wyzwaniem, któremu podołałam w niecały tydzień kładąc sobie za punkt honoru nauczenie się samodzielności w moich obowiązkach. 

Dawałam z siebie wszystko, w wolnym czasie ucząc się przeznaczenia różnego rodzaju preparatów leżących na półkach, żeby w razie wątpliwości umieć odpowiedzieć na wszelkie pytania, o jakie potencjalny klient może spytać. Myślałam, że złapałam już większość więc etap szkolenia mogłabym zamknąć i zaczęłam podpytywać o umowę. Moje prośby i pytania jednak były zbywane. Argumenty? 
- porozmawiamy o tym na spokojnie, jak nie będzie ludzi.
Nie było ruchu, to wtedy:
- muszę teraz jechać do Krakowa, pogadamy jutro, dobrze?

Wymagania były coraz większe, zakres obowiązków też, a ku zniecierpliwieniu mojemu i mojego męża żadnej wiążącej decyzji nie udało mi się uzyskać. Nie miałam jednak wielkich podstaw, ażeby nie ufać (tfu!)szefowi, bo pracownicy utwierdzali mnie w przekonaniu, że jest okej. Tak leciały dni, aż do kontroli SANEPIDu, kiedy to szef wystraszył się o nieaktualne zaświadczenia lekarskie innych pracowników. Wtedy to zlecił mi wykonanie badań, żeby móc podpisać umowę, bo jak mnie przekonywał - chce, żeby wszystko było zgodnie z prawem, żebym była ubezpieczona jak się należy itp... Planowałam przeprowadzić wszystkie badania w swoich rodzinnych stronach: pracodawca nie miał podpisanego kontraktu z żadną poradnią, więc decyzja o miejscu należała do mnie. Ja od razu odwiedziłabym najbliższych, których już dawno nie widziałam więc przekonana o słuszności swoich planów zakomunikowałam o tym (tfu!)szefowi. On z kolei zaproponował, ażeby zminimalizować koszty - pojedzie ze mną! Bo musi zawieźć drewno na tralki w okolice Suchej Beskidzkiej, to wracając przejedziemy przez Wadowice bo na jedno wychodzi. 

Nie podejrzewając nic, kierując się oszczędnością(reszta pieniążków które odłożyłam po ostatnim przepracowanym miesiącu-czerwcu zaczynała uciekać na lewo i prawo zostawiając mnie powoli bez grosza) umówiłam się z lekarzem na wizytę oraz z domownikami na obiad. Tak, na obiad, żeby nie wydawać niepotrzebnie pieniędzy w trasie na jakieś hot-dogi albo inne obiady, kiedy mam pod nosem rodzinny, darmowy obiad :)

DZIEŃ W KTÓRYM ZDROWY ROZSĄDEK ZANIKA
W ten dzień przyjechałam do pracy ponad godzinę wcześniej. Wzięłam ze sobą teczkę z kwestionariuszem osobowym, udało mi się też podpisać umowę, brakowało do szczęścia tylko zaświadczenia. Byłam zarejestrowana na 10.30, ale w planach wpierw były sprawy firmowe - żeby dojechać wpierw rozładować towar a następnie do mnie potrzebowaliśmy jakichś 3 godzin. Całe szczęście zdążyliśmy na czas. Badania wykazały, żenie ma przeciwwskazań, abym podjęła pracę na takim stanowisku i z zaświadczeniem pojechaliśmy do mojego domu rodzinnego. Po obiedzie, kawie i opowiadaniu o pracy trzeba było wracać, żeby zdążyć przed 17 z powrotem. 



Droga powrotna jednak wyglądała zupełnie inaczej.
Wszystko zaczęło się po tym, jak (TFu!)szef zaproponował mi przejechanie się jego wozem. Toyota Land Cruiser, którą posiadał miała automatyczną skrzynię biegów. Powtarzałam nieraz, że nigdy takim autem nie jechałam ani jako pasażer ani jako kierowca. Ten ochoczo zatrzymał się na poboczu, żebyśmy zmienili się miejscami. No cóż, wielkiej filozofii nie ma, ale nie jechało mi się za wygodnie, bo co chwilę chciałam sięgać do skrzyni biegów, żeby redukować, więc bez entuzjazmu skwitowałam, że niestety nie dla mnie takie auto i wolę siedzieć jednak z boku. Zatrzymałam się na poboczu, żeby wrócić na miejsce pasażera. (TFu!)szef rozłożył ramiona, żeby mnie przytulić gratulując mi nowego doświadczenia. Czując się niezręcznie ale żeby nie wyjść na niewdzięczną, bo jego auto to jego cudeńko poklepałam go po plecach wydukując z siebie " dziękuję za umożliwienie mi takiej próby". Ten ścisnął mnie mocniej i odrywając uścisk przybliżał twarz do mojej chcąc mnie pocałować.
Moja ręka automatycznie podleciała w kierunku buzi która oderwała się o odskoczyłam jak poparzona. Trwało to może ułamki sekund, ale zamiast pier**lnąć starego capa w twarz wskoczyłam do auta i zatrzasnęłam za sobą drzwi. On wsiadł z drugiej strony udając, że nic się nie stało i rozmawiając dalej.

NIC SIĘ NIE STAŁO
Siedziałam obrócona w stronę okna, bez słowa. (TFu!)szef zachowywał jakby nigdy nic, wręcz stał się jeszcze bardziej natarczywy, chwytał mnie za rękę, całował w nią i ciągnął w swoim kierunku. Potem zaczęło się kładzenie ręki na udzie, brzuchu, ale pomimo mojego odpychania wciąż był natarczywy. Jechaliśmy jakąś dziwną drogą. Mnie okropnie rozbolała głowa, po której kołatało się milion myśli. Pomimo, że mieszkałam w tamtych okolicach 20 lat nie jeździłam takimi ścieżkami. Chwyciłam moją ogromna torbę zastawiając się nią na wszystkie możliwe strony. Nagle z boku usłyszałam komunikat, że on musi się iść załatwić i zatrzyma się tam w krzakach, bo tutaj jeździ na polowania więc zna te tereny, a tu żebym zobaczyła gdzie się chowają jak strzelają do kaczek... 
Zaczęłam trochę panikować, ale udawałam spokój. 
Zatrzymał się przy jakichś stawach mówiąc, żebym wyszła sobie popatrzeć a on polazł w drugim kierunku. Wyskoczyłam z auta, żeby widzieć co się dzieje wokół i nie być osaczoną w aucie. Po mojej bolącej głowie chodziły różne plany - uciekać? Dzwonić do rodziców, męża? Nawet nie wiem gdzie jestem! 


Bałam się, że jak zareaguję nerwowo, to jemu coś odwali, zrobi mi krzywdę, zabije i wrzuci mnie do stawu albo zakopie. Wszystkie najgorsze scenariusze latały mi po głowie, bo miałam świadomość, że najwięcej takich zbrodni popełniają osoby z najbliższego otoczenia ofiary. Cała ta wiedza kumulowała się w mojej łepetynie powodując koszmarny, wręcz odurzający ból. Czekałam aż wróci do auta, ale zamiast tego człapał w moim kierunku. Odchodziłam na bok udając że oglądam staw, starając się zachowywać normalnie, żeby nie sprowokować żadnego agresywnego zachowania. Ten rzucił się na mnie od tyłu i chwycił mocno oplatając rękami. Po paru sekundach trwających wieczność wyrwałam się i zamknęłam w aucie starając się, żeby wyglądało to jak najbardziej naturalnie. Serce biło mi jak szalone...

"SĄ RZECZY O KTÓRYCH LEPIEJ JAK MĄŻ NIE WIE..."
Jechałam jak na szpilkach rozglądając się za znakami drogowymi, żeby wiedzieć gdzie się znajduję. Po moim milczeniu pojawiły się pytania okraszone kolejnym kładzeniem ręki na kolanach i braniem jej do całowania:
- Jesteś zła Oleńko?
- W takich kategoriach bym tego nie rozważała... Nie chcę żeby koś mnie dotykał, prócz Grześka, po prostu mam z tym problem i już przez takie coś przechodziłam.

- Ale ty jesteś taka słodka, piękna laleczka kochana, że bym cię najchętniej schrupał!!!
Moje słowa jakby nie docierały, moja ręka była intensywnie całowana i ściskana.Ale zostawiłam ją, wolałam poświęcić rękę do całowania niż użerać się z jego rękami na moim ciele.
- Są takie sprawy o których lepiej jak mąż nie wie, potem są problemy w małżeństwie, mówię Ci to z serca, z doświadczenia! 
- Ja raczej jestem szczera i mówię o wszystkim mężowi, tego samego oczekuję od niego.
- Choćby był najlepszy to przecież tylko mąż. Ma swoje instynkty i piękna kobieta go pociąga, odda się rozkoszy i to rozumiem. Gdybyś Ty też miała jakieś problemy w domu możesz zostać w pracy robić nadgodziny. Bo my jesteśmy przyjaciółmi Oleńko, możemy rozmawiać szczerze. Myślę, że powinnaś mówić do mnie Zbyszku...
Szczęka mi opadła i zaczęłam wywód, że absolutnie, że nasze kontakty są zawodowe i takie zachowanie nie przystoi, że źle bym się czuła. On dalej miętolił moją rękę ciągnąc:
- Ale wiadomo w niektórych sytuacjach trzeba by zachować takie pozory, ale na co dzień... 

Nie wdawałam się potem w bezsensowne gadki, moralność moja dalece odbiegała od przekonań tego osobnika. Jedyne o czym marzyłam to wrócić do domu, żeby to wszystko się skończyło.

POMOCY!!!! 
Wróciliśmy do zakładu. Beznamiętnie wrzuciłam wszystkie kartki do jednej teczki, położyłam ją na biurku, wpisałam się do zeszytu obecności, który dostałam polecenie prowadzić. W zakładzie zachowywał się inaczej - wszędzie tam są kamery, więc trzeba się pilnować. Wśród pojękiwań (tfu!)szefa, że powinnam mu o wszystkim mówić szczerze  -pojechałam do domu. Wsiadłam do auta i odjechawszy jakieś trzysta metrów wybuchłam płaczem. Jechałam do domu, ale najchętniej zaszyłabym się pod ziemię. Chciałam zadzwonić do męża, ale akurat zaczynał pracę, nie mógł rozmawiać. Od wewnątrz zjadało mnie poczucie winy. Nigdy nie ubierałam ani nie zachowywałam się wyzywająco, ale mimo wszystko miałam takie paskudne uczucie, że to moja wina i powinnam z tym zostać sama. Jednak czułam, że sama sobie z sobą nie poradzę, że mi chyba odbije jak zacznę sama z tym walczyć i postanowiłam wybrać tylko jedną osobę, której o tym powiem. Nagrałam się na pocztę przyjaciółce, która akurat wypoczywa nad morzem ze swoim chłopakiem, prosząc o pilną rozmowę. Wróciłam do domu, zmyłam czarne zacieki tuszu z policzków i wyjechałam autem w pola, żeby nikt inny na całym świecie nie słyszał tej rozmowy. 



Usłyszałam dokładnie to, co ja bym poradziła komuś w tej sytuacji: Uciekać!!! Poczucie winy zmalało, pojawił się ogromny wstyd i strach. Mówić o tym Grześkowi, czy nie? Ubzdurałam sobie, że może lepiej, żeby nie wiedział, że załatwię to sama, że to mój problem, że będzie na mnie zły... Patrząc na to po chwili zupełnie nie wiem skąd takie myśli mogły się w ogóle pojawić? Jednak tak właśnie było i najbardziej racjonalne przekonania nie potrafiły do mnie trafić. 
Skończyłam godzinne rozmowy, w międzyczasie zadzwoniła jeszcze mama. Udawałam, że wszystko jest okej, bo nie potrafiło mi to przejść przez gardło. Najpierw Mąż...

WYMYŚLIŁAM TO WSZYSTKO
Tej nocy nie mogłam spać. Budziłam się co chwilę cała w potach, zrywając się z krzykiem.  "Tak nie może być" - pomyślałam o 4 rano i wstałam. Szybko ubrałam się i niewiele myśląc wsiadłam w auto i pojechałam do męża do pracy. Był niesamowicie zdziwiony moją obecnością, dopytywał co się stało, ale prosiłam go, żeby mi zaufał i pojechał ze mną. Nie chciałam rozmawiać u niego w pracy, bo przeczuwałam, że znów opowiadając zaleję się łzami. Zostawił swoje auto koledze i bez słowa poszedł za mną, choć widziałam, że zaczyna w nim narastać niepewność i zdenerwowanie. Wsiedliśmy do auta i zaczęłam opowiadać zaczynając od słów: "nie będę już tam pracować..." i po kolei jak wyglądał mój wczorajszy dzień. W końcu musiałam zatrzymać się na jakimś zajeździe. Była 6:36. Patrzyłam na niego niepewnajak zareaguje. Dzięki Bogu pomimo ogromnej złości podszedł do sprawy bardzo rozsądnie i skupił się na mnie. Czując Jego wsparcie wiedziałam, że damy radę. Początkowo chciałam jechać sama, jednak zostało mi zakomunikowane, że nie ma takiej opcji, żeby weszła do zakładu pracy sama i idzie ze mną. Poczułam się bezpieczniej. Około godziny 8 pojechaliśmy do mojej(byłej)pracy. Nie było nigdzie(tfu!) szefa, więc jak co rano weszłam do biura po swoje dokumenty, po podpisaną umowę i zeszyt obecności. Po chwili wszedł 
(tfu!) szef, ale ponieważ przyszła jego córka wyszliśmy na zewnątrz. Niestety pięciolatka nie chciała słuchać ani mnie, ani ojca i szła wszędzie gdzie on. Mąż stanął murem obok mnie, gdy dukałam mu, że "PAN przekroczył granice, których się nie przekracza, że tak nie można pracować i krzywdzi innych i ja nie zamierzam tego tolerować." On nagle przestał mi "Oleńkować" i rozmowa nabrała charakteru formalnego. "Proszę Pani", "Pani Aleksandro"... 


Na placu zeszło się ludzi - moi znajomi pracownicy wyglądali z każdego kąta z zaciekawieniem co jest przyczyną porannych nerwów na placu. Opiekunka córki wyglądała z wielkimi oczami chyba najwyraźniej nie wierząc w to co mówię, a dziewczynka patrzyła z kwaśną miną w kierunku ojca, potem na mnie, na Grześka i znów na ojca. 
Ten stary zboczeniec stwierdził, że nie wie co ja sobie ubzdurałam, ale on mi nigdy nic nie zrobił, że w życiu by nikogo nie skrzywdził. To ja sobie coś ubzdurałam, może takie mam fantazje, może coś źle odebrałam, ale on nigdy nic nie zrobił! 
Na koniec dwa hity:

1. Jemu jest przykro, że został W TAKI SPOSÓB potraktowany, jak nie człowiek, że na to nie zasługuje, że sprowadzam tu męża i tak z nim rozmawiam(w międzyczasie wtrącając "mówiłem przecież, żebyśmy o wszystkim szczerze rozmawiali!") i wygonił nas z posesji. Ja jeszcze na odchodne pokazałam mu swój zeszyt obecności pytając czy ma na tyle honoru, żeby mi wypłacić za te trzy przepracowane tygodnie? Wyrzucił nas za machając ręką że nie ma nic więcej do powiedzenia. Rzuciłam zeszytem.

Popatrzyłam tęsknym wzrokiem za chłopakami na placu, chciałam im wyjaśnić o co chodzi. Ten stary pierdzioch na pewno im powie, że chciałam go w coś wkręcić, mam nierówno pod sufitem, cholera wie co jeszcze... 

2. Odchodziłam już w stronę auta ze świadomością że dziś w tym miejscu moje dobre imię zostanie przez niego zrównane z błotem. Grzesiek wsiadł do auta, wtedy on odwrócił się  krocząc w moim kierunku wołał do mnie:
"To rozumiem, że nie przychodzi Pani dziś do pracy?????" z głupim uśmiechem zacierając ręce. 
"Do pracy? Pracowałam jak murzyn za darmo i mam przyjść do PRACY????!!!!!"
Grzesiek wychodził już z powrotem z auta pompując się ze złości. Tamten zdążył już do mnie podbiec, a ja wyciągnęłam umowę i bezceremonialne potargałam mu przed nosem.
"Oryginał też niech pani rwie"- popatrzył przysuwając się do mnie. 
"Oryginału dawno nie ma..." - wsiadłam do auta.

Odjechałam jakieś 10 metrów i zalałam się łzami, a moje ciało rozlało się jak gąbka. Zatrzymałam się na jego pieprzonym wyjeździe, Grzesiek wyleciał, żeby usiąść za kółkiem a ja przetoczyłam się na siedzenie pasażera. Jechałam rycząc jak bóbr zła na to jak mogłam dać się tak wyr*chać, po czym z amoku wyrwał mnie dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawiła się ikona z napisem "SZEF Dr*wnolam". Grzesiek kazał mi dać sobie telefon, ale przesunęłam palcem po ekranie w kierunku czerwonej słuchawki. Nie chcę go już nigdy widzieć, ani słyszeć. Zdjęłam okulary żeby wytrzeć czerwone oczy, z całego tego stresu na powrót obudziła się moja arytmia... Grzesiek wyciągnął do mnie rękę i jechaliśmy do domu.

DLACZEGO?
Dalej już tylko dochodziłam do siebie. Zapadła decyzja, żeby powiedzieć o tym wszystkim, których znam. Mam żal do siebie, że nie zdążyłam powiedzieć prawdy innym pracownikom. Jeszcze większy żal mam do siebie, że pozwoliłam sobie zaufać komuś na tyle, żeby dać się wychulać jak dziecko... Że 780 złotych które mieliśmy dołożyć do notariusza poszło się paść i robiłam trzy tygodnie u tego zboczeńca za darmo.
Ale najbardziej boli mnie co innego...
Pracownicy opowiadali mi, że od jakiegoś czasu nikt nie może się tam złapać do pracy na stałe. Że były przede mną dziewczyny, przepracowały tydzień, dwa, jedna parę dni i rezygnowały. Pytałam o to kiedyś (tfu!)szefa, ale mówił, że nie radziły sobie z obliczeniami,  że za długo praca(10 godzin codziennie), że jedna kradła... Wiecie co ja myślę? Kurde, że pieprzony zboczeniec wykorzystuje dziewczyny i czeka, aż znajdzie taką, co będzie na tyle zastraszona, że będzie mu pozwalać na takie zachowania! 
Opowiadam o tym wszystkim komu tylko mogę. Sprawdzam ogłoszenia na portalach pracy, bo wiem, że za niedługo znów pojawi się ogłoszenie. Takie samo na które ja odpowiedziałam...

Rodzina pomaga mi w rzeczywistości uzyskać rozgłos, ja postaram się rozpowszechnić ten tekst jak największej liczbie osób, żeby przestrzec przed takimi sytuacjami. 
Nie jest mi wstyd, nie boje się, dzięki Bogu mam normalnych znajomych, którzy mi pomagają.

Dziękuję, jeśli to przeczytałaś/łeś

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Rzym oczami nie-podróżnika :)



Cześć Dziewczyny!

Ja wróciłam z włoskiego wyjazdu i choć tematyka mojego bloga odbiega dalece od tej związanej z podróżowaniem(w tej kwestii moim guru jest Bina, która dzielnie przemierza świat - koniecznie ją odwiedźcie! Bina ma jaja większe niż niejeden facet w dzisiejszych czasach!:D ) ale sama szukałam porad i wskazówek jak się odnaleźć właśnie w internecie, więc może i moje dwa słowa komuś gdzieś kiedyś się przydadzą?


Jadąc "w sezonie" byłam przygotowana na upały, ale NIE TAKIE! Duchota i kosmiczne temperatury skutecznie uniemożliwiały poruszanie się w godzinach 10-17, dodatkowo tworząc z mojego mózgu całkowicie niechłonny budyń. Jedyne o czym marzyłam to znalezienie jakichś płytek na których mogłabym się nago rozłożyć i ochłodzić(nie było mowy o zimnym prysznicu, bo "zimna" woda lecąca z kranu też była ciepła:D). Na szczęście trafiła się burza i duchota ustąpiła. Upały nie, ale jakoś łatwiej je było znosić mogąc oddychać :)
Nie zaznaczyłam w swoim notatniku, że okres wakacyjny dotyczy również Rzymu, którego mieszkańcy(jak się okazało) wybierali się na wakacje w góry lub za granicę "żeby się schłodzić"... Przez to cała najbliższa okolica w której mieliśmy przyjemność być zakwaterowani wyglądała jak jakieś opuszczone osiedle. 


Wycieczka do Rzymu to dla mnie, no cóż, nie owijając w bawełnę - nogi wchodzące do dupy. Chodziliśmy dużo, chodziliśmy wszędzie nie wliczając momentów, gdzie przemiłe zakonnice nas podwoziły. Chodzenie w takim upale pomimo najwygodniejszych sandałów(a potem już japonek...) zafundowało mi kosmiczne odparzenia stóp i nosa, który do dziś wygląda jakbym piła cugiem ostatni miesiąc :D 
Postanowiliśmy nie wykupywać obiadów i kolacji w Domu Pielgrzyma, gdzie mieszkaliśmy z paru powodów:
- po pierwsze były tam polskie dania(które możemy sobie zjeść w Polsce)
- po drugie wychodziło to trochę drogo, a w związku z teraźniejszym zakupem nasz budżet leży i kwiczy wołając o jakiekolwiek oszczędności :)
Biorąc te dwa punkty do kupy zdecydowaliśmy się POCHODZIĆ(o jak cudownie...) za jakimiś lokalnymi żarełkami, nastawiając się na pizzę i makarony. Ja ściągnęłam z internetu listę ciekawych barów i restauracji godnych odwiedzenia, spisałam ulice,zlokalizowałam na mapie i wybraliśmy się na podboje! Tacy dzielni i nieustraszeni!
Niestety, nie przewidzieliśmy jednego...
Właściciele lokali, pracownicy i cała szlachta wyjechała na wakacje...
Zostało nam stołować się dzień w dzień w jednej z knajp oddalonych o pół godziny marszu, gdzie właściciel wraz z rodziną zdążyli już z wakacji wrócić.
:)


Wspomniałam już o tym, że było gorąco, ale też że zastała nas burza. Chyba nigdy w życiu nie byłam byłam tak blisko burzy jak w Watykanie :D Błysk-grzmot, błysk-grzmot powtarzały się kolejno tuż nad naszymi głowami i atakowały zmęczone oczy niczym flesze wszechobecnych azjatów, którzy robili zdjęcia wszystkiemu... Nawet klamkom od ubikacji!
Skłoniło mnie to do głębszej refleksji - czy u nich klamki wyglądają inaczej?


Ogrody Watykańskie to z całą pewnością cudowne miejsce, bardzo czekałam na to, żeby je zobaczyć. Choć jestem zwolenniczką albo totalnej dziczy, albo idealnej geometrii niesamowity klimat i całokształt ogromnej powierzchni zieleni przypadł mi do gustu. Tylko w tych ogrodach trawa była zielona. Wszędzie indziej miała raczej kolor złocisty - jakby przypalony przez słońce, co czasem dawało nam mylne wrażenie, że jest już jesień. Nie widzieliśmy papieża przechadzającego się po ogrodzie, jak to zdążyło mi się przyśnić w przeddzień wizyty, ale nadrobiłam to na audiencji :)



Odwiedziliśmy wiele pięknych, wręcz magicznych miejsc. Wiele zachwyciło mnie zdobieniami, czasem rozproszeniem światła po wielkich kamiennych wnętrzach, najczęściej zaś historią. Niektóre zaś budowle odpychały przeładowaniem i przepychem. Najbardziej z wszystkich zaimponowała mi Bazylika św. Pawła, która z zewnątrz przypominała mi jakiś egzotyczny ogród z pstrokato zdobioną budowlą w tle. W środku zaś było pięknie, przestrzennie i nietłoczno. Tutaj wiszą wizerunki papieży i obraz aktualnie piastującego urząd jest podświetlony. Zawsze chciałam to zobaczyć :) To chyba jedyne miejsce w którym byłam w stanie się skupić i wyciszyć. No dobra, nie jedyne ale zdecydowanie najpiękniejsze :)


W ramach oszczędności postanowiliśmy zdecydować się na jedną wycieczkę, na której najbardziej nam zależy. Tak oto padło na Monte Cassino. Prócz pięknych widoków, stromego podjazdu i słynnego cmentarza naszych polskich żołnierzy mieliśmy okazję zwiedzić Opactwo Benedyktyńskie(a raczej jego małą część), które idealnie wpasowało się w moje wyobrażenie starożytnego dziedzińca. Biel, przestrzeń i jakiś charakterystyczny symbol umieszczony w centralnym punkcie. Wiele ochów i achów tam zostawiłam, z chęcią obejrzałabym to kiedyś jeszcze raz, może kiedyś się uda?:) Historia opactwa wydała mi się również niesamowicie ciekawa. Wiecie, zdaje sobie sprawę, że historię też trzeba umieć opowiedzieć i to od przewodnika w dużej mierze zależy jak odbiorą dane opowieści turyści. Na wycieczkę pojechaliśmy bez przygotowania, zdając się właśnie na relację innych.
 

Rzym to nie tylko zwiedzanie i nastawienie na przekazywane historie, ale też dla mnie duże zderzenie kulturowe, które mogliśmy obserwować podczas naszych pieszych eskapad w poszukiwaniu pożywienia(lub też jak to zwykł nazywać mój Małż - podczas polować na jedzenie:P).
Ludzie są bardzo serdeczni, otwarci i chętni do pomocy. Nawet jeśli nie potrafią się wysłowić po angielsku, francusku albo rosyjsku to chętnie pomogą choćby na migi. Parę razy sami podchodzili (najwyraźniej widząc mój zagubiony wzrok) pytając czy potrzeba pomocy. Jednego z naszych kleryków przemiły Włoch zabrał do auta i zabrał do auta i podwiózł do sklepu żeby mógł zrobić zakupy, tak o, po prostu :D Zdaję sobie sprawę, że żyją głównie z turystów, ale generalnie nie skłamię mówiąc, że wszędzie czułam się "jak w domu" i bardzo swojsko:)
Nie widziałam, żeby funkcjonowało coś takiego jak "ruch drogowy" - w sensie policja z takiego wydziału. Zapieprzaliśmy z naszym kierowcą najczęściej 130-160 km/h i była to jak widać najnormalniejsza rzecz na świecie. Ponadto z dwóch pasów można było stworzyć aż cztery do poruszania się i w ogóle czasem mój mały móżdżek nie ogarniał tego co widziałam patrząc na drogę. Ale podobno wypadków jest mniej, tyle że... Każde praktycznie auto jest zarysowane, albo puknięte :D Ale nie słyszałam, żeby ktoś na kogoś trąbił, wyzywał, czy złośliwie zajeżdżał drogę. Tak można żyć :D Po wróceniu do Polski i przejechaniu może 5 kilometrów na drodze pomachaliśmy za to panom z drogówki. Czuć, że Polska :D

Ponadto można a wręcz warto się targować, generalnie jest dość drogo, a moja pierwsza w życiu jazda metrem była nadzwyczaj przyjemna(w niewielu miejscach odnotowaliśmy obecność klimatyzacji - metro było jednym z nielicznych :D)

czwartek, 2 kwietnia 2015

Jak nie zwariować we Święta? + pomysły na jajka z sieci i moje :)



Cześć Dziewczyny!


Święta budzą zawsze najróżniejsze emocje - od spokoju i wielkiego oddechu, bo "trochę dni wolnego..." aż po znaną wielu mamom i babciom nerwówki, związane z wiosennymi porządkami (obejmującymi oczywiście calutki dom - od przebierania zawartości szafy, aż po mycie okien), przygotowaniami posiłków i kolorowej zawartości koszyczków, a także wiele innych rzeczy, które nagle stają się WAŻNE. Nie bez powodu żegnając się ze znajomymi z pracy życzyliśmy sobie przede wszystkim spokoju - spokój, Święty Spokój jest w stanie sprawić, że te pstrokate święto będzie przynosiło radość, a nie frustracje i wiosenne pole bitwy rodzinnej :) Ja mam na to tylko trzy sposoby i one naprawdę ratują dupsko... 

1. JASNE ZASADY
Wiadomo, że im więcej osób, które włączają się do pomocy przy przygotowaniach tym łatwiej powinno być. Jednak często zdarza się, że w kuchni podczas pichcenia pyszności można zobaczyć mamę, babcię, dziadka, siostrę a i domowego pupila. Niby głupota - ale wystarczy umówić się na podział obowiązków. Ja nie znoszę pichcić - ale z chęcią umyję okna nie wchodząc innym w drogę :) 
A jeśli jesteśmy zdani sami na siebie, we dwójkę...?
Kiedyś babcia mówiła mi, że nawet najwspanialsza gospodyni nie jest Duchem Świętym i nie zrobi wszystkiego sama. Mężczyźni są dzisiaj na tyle uświadomieni, że warto ich zaprzęgać do pomocy w tym co akurat nie damy rady zrobić. 
Z autopsji jednak wiem, że bez wyraźnego ZRÓB X/Y/Z samiec alfa nie domyśli się, że moje prychanie zachęca go do odkurzenia, a nie jest wynikiem kolejnego przeziębienia :D


2. BEZ SPINY I PATRZENIA NA INNYCH
A jeśli wiesz, że nie ogarniesz wszystkiego na czas, bo musisz jeszcze napisać pracę magisterską, zakończyć rozpoczęte projekty i oddać wszystko na czas?
Leave it as it is:)
Nie ma sensu myć okien na siłę, żeby tylko "były umyte na Święta". Bo co? Jak nie umyjesz okien i nie założysz świeżych firanek to będzie mniej świątecznie? A może sąsiedzi Cię obgadają, że u Was na Święta nikt nic nie robi? Tak wiele się mówi, żeby nie patrzeć na innych i nie przejmować się ich opinią, a tak mało z tego wdraża się w życie :)
Wiem, że nie wyrobię się z wieloma rzeczami przez wcześniejsze zobowiązania, ale nie mam zamiaru podejmować się obowiązków, które MOGĄ (tak, naprawdę MOGĄ!) poczekać. 

3. MAŁE KROCZKI
A jeśli naprawdę chcemy by było cacy warto w to zainwestować czas trochę wcześniej. Przemiana szafy w wersję letnią? Zróbmy to dwa tygodnie wcześniej w wolną sobotę! (PS. Coś takiego istnieje?? :D) Wiele razy słyszałam od rodzicielki, że regularne sprzątanie sprawia, że bałagan jest łatwiejszy i szybszy do ogarnięcia. Dlatego starałam się przez ten rok (no dobra, niecały rok) utrzymywać względny porządek, żeby większe sprzątanie mnie nie przerosło. I prócz tych felernych okien jest naprawdę super :)

dres roboczy +50 do zdolności manualnych, +10 do ochrony przed zabrudzeniami :)

A Z JAJKAMI POMOŻE NAM...
Paula z onelittlesmile - przygotowała super szablon do oblepienia jajek dla tych, którzy chcą mieć coś ładnego i przykuwającego oko na stole a nie mają zbyt wiele czasu :) 
Ja robiłam takie same ręcznie i mam całe zestawy oczu i buziek, które przygotowywałam kiedyś dla dzieci przy okazji nauki o nastroju :) polecam każdemu - jajka wyglądają obłędnie :) Ja nie mam takich fajniastych gadżetów, jakie Paula dodała - te okulary i wąsy dla jajek mnie kupiły, no i - faktycznie są hipsterskie :D

I Wam życzę SPO-KOJ-NYCH Świąt :*

niedziela, 18 stycznia 2015

Doczepy | Clip-in | Tyle herów | Sztuczna Picola


Cześć Dziewczyny!!

Nie wiem, czy tylko ja tak miałam, czy większość z nas przeżywała tego rodzaju uniesienia, ale wraz z pierwszymi wypłatami miałam wrażenie, że w końcu spełnię swoje marzenia. Trochę głupio a nawet nazbyt górnolotnie to brzmi, bo mowa o marzeniach materialnych, na które nie zgadzali się nigdy rodzice, albo i mnie samej wstyd było pytać. Jednak wiele z tych zachcianek po przeliczeniu odeszła w niepamięć, bo na cholerę mi kolorowe soczewki kontaktowe, skoro kolor oczu mogę sobie zmienić w programie graficznym? Jednak doczepiane włosy nie zniknęły z listy odwiecznych chciejstw młodego umysłu... Skoro kolejny z rzędu rok rozważałam ich kupno - znaczyło to, że dla własnego spokoju psychicznego warto je kupić!

WYBÓR I OCZEKIWANIA
Mam je od prawie roku, bo zakupu dokonywałam na wiosnę 2014. Szukałam, przeglądałam... I padło na sklep cosmoshop. Starałam się dobrać kolor do swego naturalnego wówczas, jednak najbardziej zależało mi, żeby włos:
- był podatny na stylizację (żeby dopasować go do każdej fryzury jaką chcę)
- żeby można go było farbować (bo jestem zwirzem lubiącym zmieniać kolor włosów)
- żeby były długie, i w miarę grube i....
- ...wyglądały o ile to się da - naturalnie.

Mój wybór padł na zestaw o długości 55 centymetrów w kolorze "JASNY BLOND LEKKO KASZTANOWY" (ten model - KLIK). Zapłaciłam prawie 200 złotych wierząc, że włosy będą spełniać wszystkie stawiane im warunki. 

WŁOSY POD LUPĄ
Nie musiałam długo czekać, żeby móc nacieszyć się paczką od kuriera i dobrać się do zwartości. Na pudełku była zamieszczona cała instrukcja jak najlepiej dbać o włosy, żeby cieszyć się nimi na dłużej i co można z nimi robić. 
Było ich dużo.



Kucyk miał około 9 centymetrów w obwodzie, czyli tyle co mój własny. Wychodziło z tego, że po przyczepieniu clip-in mam naprawdę dwa razy więcej włosów :) W dotyku włosy są miłe, sprężyste i dość gładkie. Clipy są dodatkowo zabezpieczone silikonikiem, żeby nie zsuwały się z włosów i nie trzeba ich tapirować przed wpinaniem - duży plus. Nie mają też takiego sztucznego błysku, jak przy włosach syntetycznych, jednak.... moje włosy z natury są matowe i mimo wszystko - zdrowy, lśniący włos lekko się wyróżnia na tle moich matowców :( 

Z kolorem zaś trafiłam wspaniale. Gdy włosy przyjechały od razu przymierzyłam je do swojej czupryny i wpasowały się kolorystycznie wręcz idealnie (zdjęcie pierwsze od prawej). Potem zaczęłam delikatnie majstrować z naturalnym kolorem no i z dopasowaniem bywało różnie... 
Ale nawet, jeśli kolor doczepów różnił się od koloru moich włosów/włosów siostry/koleżanki - sposób, w jaki montowało się na swojej głowie clip-in sprawiał, że włosy pięknie się ze sobą przenikały, co tworzyło w efekcie swego rodzaju ombre.


Jedyne co mi się nie podobało we włosach, to cieniuteńkie końcówki. 
Owszem, włosy miały 55 centymetrów, ale te ostatnie centymetry były tak lichutkie, że postanowiłam je podciąć, bo wyglądały mizernie, jak parę zwisających strączków spod wielkiej kupy włosów. Z obcięciem nie było problemów, a włosy czekały na następną okazję, żeby móc je wypróbować.

Szłam na imprezę z potańcówą.  "Mają szansę się wykazać!" - pomyślałam. Ponieważ jestem osobą, która tańczy każdą częścią swojego ciała, w tym głowa również zupełnie zatraca się w jakimś plemiennym wygibywaniu niczym podczas przywoływania deszczu - stwierdziłam, że będzie to najlepszy test wytrwałości dla doczepów. Na imprezę postanowiłam zrobić sobie delikatne fale, więc w ruch poszła lokówka, która wcale nie grzeje tak mocno, a SPALIŁA MI KOŃCÓWKI! Pojawiły się tam małe, czarne kuleczki, świadczące o sfajczeniu włosów, które miały być naturalne i się nie niszczyć podczas zabiegów z użyciem wysokiej temperatury? 



Zgłupiałam... Nie było czasu na dalsze oględziny, bo byłam i tak już spóźniona, ale cały wieczór denerwowałam się felernym wypadkiem. `

Jednak clipy wytrzymały moje dzikie pląsy:)

WYGLĄD
Jestem niezwykle przygotowana do publikacji, gdyż za każdym razem, gdy mam na sobie doczepiane pasma jedynym narzędziem robiącym zdjęcia jakie mam przy sobie jest telefon... Czy włosy wyglądają naturalnie? Według mnie tak. Ładnie wtapiają się w nasze naturalne włosy, nie ma takiej różnicy w fakturze, czy układaniu... Nawet gdy schną naturalnie wywijają się tak jak moje :D Aktualnie włosy mam blond, ale jeszcze parę dni temu miałam ładny brąz i prezentowało się na nim w różnym świetle tak:



Cóż wstawię Wam parę fotek w całości, nie tylko mnie - no ale te które mam - wybaczcie jakość, następnym razem będę maltretować męża o pomoc :)
1. Ciocia ma włosy ścięte bardzo krótko, jedynie długą i bujną grzywkę. Wydawało nam się, że clipów się nie wepnie albo, że będą się rzucać w oczy - nic z tych rzeczy! Nawet kolor wspaniale się wpasował :D
2. Siostra Ada ma włosy trochę za ramiona, tu jeszcze w kolorze chłodnego, jasnego blondu. Wyglądała jak zbuntowana lalunda z rudym ombre :D
3. Mła - przedłużenie kłaków mych - kolor nie do odróżnienia :)



PIELĘGNACJA
Nie ma wiele filozofii jeśli chodzi o dbanie o clip-in z naturalnego włosia. Generalnie traktuje je tak, jak własne włosy - no, może bardziej delikatnie, bo te doczepiane nieporęcznie się chwyta :) Myje je a to odżywką, a to mocnym szamponem gdy po kręceniu były psikane lakierem do włosów... 

ŻEBY ŁATWIEJ JE UMYĆ
Przyczepiam każde pasemko na klipsie do ręcznika, który następnie zawieszam na ściance wanny. Myjąc opieram się o ręcznik, więc nawet szarpanie włosów nie przeszkadza w myciu. Staram się nie moczyć metalowych klipsów, jedynie je przecieram. Czeszę zawsze Tangle Teezerem.

ODŻYWKI
Używam tych samych co do swoich włosów, tak samo zabezpieczam, jedynie nie wklepuję w nie stylizatorów - przy jakiejkolwiek stylizacji utrwalam całość lakierem do włosów.

DZIAŁANIE NA WŁOSY CIEPŁEM
Daję włosom wyschnąć samodzielnie, na ręczniku, który pochłania wilgoć. Następnie nawijam je na wałki i tak są gotowe na większość okazji :) Choć czasem trzeba je lekko potraktować lokówką, żeby się nie "wyróżniały" na tle moich naturalnych.



PODSUMOWUJĄC
Włosy clip-in spełniły jedno z moich "szczenięcych" marzeń. Naprawdę się cieszę, że mogłam sobie spróbować jak to jest mieć taką burzę włosów i pewnie jeszcze nie raz je założę. Jednak teraz, mając swoje włosy za biust nie chce mi się bawić w przypinanie, a sesje zdjęciowe zdarzają mi się tak rzadko, że najzwyczajniej w świecie włosy leżą i się kurzą.
Sprawiłam za to wiele radochy przypinając je bliskim, którzy mogli się zobaczyć w takich długaśnych falach. 200 złotych to i dużo i mało. Martwią mnie te popalone kulki na końcach, ale generalnie od niedawna kieruje się mottem życiowym mojego Kochanego:

"Drogie to są te rzeczy, których za pieniądze kupić nie można"
:)

środa, 31 grudnia 2014

Wypełnianie postanowień.

Cześć Dziewczyny!

Oczekiwaniom na Święta nie było końca, a tu już Sylwester pakuje się z zaśnieżonymi buciorami w kalendarz... Nadszedł czas podsumować i samo-rozliczania się z własnym JA sprzed roku. No wiecie, w końcu JA rok temu w porównaniu do teraźniejszej MNIE jest dużo uboższa nie tylko w rzeczy materialne ale też wspomnienia :)

To był dla mnie wyjątkowy rok.
Nie skłamię mówiąc, że najbardziej wyjątkowy z tych wszystkich, które dane mi było przeżyć do tej pory.


Jestem zadowolona z wypełnienia swoich celów i postanowień, które towarzyszyły mi w tym roku.Moja lista była podzielona na dwie części - typowo materialistyczno-zachciankową, a druga była przeznaczona na rozwój i chęć zmiany w sobie. Patrząc na te listy jestem naprawdę szczerze zdumiona jak dużo punktów udało mi się wykreślić.
Tak, należę do ludzi, którzy patrzą na pozytywy, więc widzę mnóstwo skreślonych serduszkami punktów, a nie parę nieskreślonych czarnych krop :D



*Niestety wstawianie wcześniej okazuje się być dla mnie rzeczą niewykonalną, o ile nie ciąży nade mną jakiś obowiązek typu "Muszę lecieć do pracy!!!" . Praca na popołudnia skutecznie odsuwa mnie od porannego budzenia się a ja jako Naczelny Śpioch RP sprawdzam się świetnie :D

* Praca na wakacje przepadła po tym, jak zasmakowałam słodkiego lenistwa wakacyjnego :) 

* Na odwiedzenie jakiegoś miasta na chybił trafił brakło najzwyczajniej w świecie czasu. Wiem, że niby miałam wolne wakacje, ale jak już mój Małżonek miał wolne, to trzeba było jechać coś załatwiać ze ślubem i tak wkoło się odkładało - czego bardzo żałuję...

* "Napiszę pracę na wakacjach, skoro nie pracuję!" - najgłupsze zdanie przeze mnie wypowiedziane w tym roku xD

* Kremowy i niepraktyczny płaszczyk przestał być moim "celem"...
*... natomiast jeśli chodzi o torebkę, jest to już nie cel, a powinność, bo starej urywa się ucho! Wybrzydzałam na inne a ta umrze śmiercią naturalną z przeciążenia... No i masz!!!

JAK STWORZYĆ LISTĘ PLANÓW I CELÓW?
Moja subiektywna wizja i porady z życia wzięte:)
1. Przemyśl swoje oczekiwania wobec samej siebie i nie bądź zbyt rygorystyczna!
Jesteśmy tylko ludźmi, zrzucenie 100 kilogramów może jest możliwe, ale czy rezygnowanie z wszystkiego, żeby pod koniec roku móc to odfajkować na liście jest warte zachodu?

2. Wystosuj hierarchię.
Od celów ważniejszych po te mniejsze. Pomoże w realizacji planów i zobrazuje w całości z ilu rzeczy naprawdę ważnych(typu jakiś niedokończony projekt, albo praca magisterska:D) MUSZĘ wybrnąć, a ile z nich to moja zachcianka. Luźne myśli i bazgroły z kartki dobrze jest przenieść na komputer - tam łatwo zmienisz priorytet przeklejając daną pozycję wyżej :) 

3. Myśl przyszłościowo.
Czyli lekcja przewidywania - edycja roczna. Ok, jest zimno, potrzebuję płaszczyka. Ale za parę miesięcy będzie cieplej i być może moim ubraniowym priorytetem będzie sweterek do narzucenia na ramiona? To wspaniały(jeśli nie najlepszy) czas na przegląd własnej garderoby, pozbyciu się niepotrzebnych szmat, żeby zrobić miejsce na nowe(które dopiszemy do listy).

4. Zaangażuj w to innych!
Fajnie, stworzyłaś listę całoroczną, razem z listą zobowiązań, chciejstw rozwojowych i zakupowych marzeń. Powieś ją w widocznym miejscu, żeby inni mogli Cię wesprzeć w rzuceniu palenia, porannym joggingu, a również może najbliżsi pomogą w uzupełnianiu zakupowych marzeń z Twej listy? (że niby koniec z nietrafionymi prezentami??:D)

5. Pamiętaj, że to TY jesteś królową swojego życia, nie jakaś LISTA.
Chcesz coś dopisać, skreślić? RÓB TO! Tylko krowa nie zmienia zdania, tym bardziej, że Twoje zdanie może się w ciągu dwunastu miesięcy zmienić! Dobrze mieć wsparcie i udokumentowanie swej pracy nad sobą, no ale przecież, BEZ SPINY! ;)

Moja lista się tworzy powoli i mozolnie, cieszy mnie patrzenie na tą z zeszłego roku, więc i w tym na pewno postaram się stworzyć solidne punkty do wykreślania.
Ja siedzę dziś z dala od głośnym imprez, korzystając z chwili odpoczynku w domu  i realizując się kulinarnie. Naprawdę bardzo potrzebowałam takiego dnia ;) 
Chciałam Wam życzyć moje kochane wszystkiego NAJ NAJ NAJ w 2015 roku :) 
Pozdrawia Ola i Pan Czopek! ;*

niedziela, 14 grudnia 2014

Dlaczego Święta wywołują złe emocje?


Cześć Dziewczyny!

Nie przepadłam w bezkresie rzeczywistości, przepadłam w czeluściach choróbska, które trzymało mnie cały miesiąc i wycieńczyło absolutnie wysysając resztki energii. Ażeby uniknąć powtórki z zeszłego roku i przedświątecznej wizyty w szpitalu postanowiłam oddawać się potrzebnej kuracji senno-odpoczynkowej w każdej możliwej chwili rezygnując... z wszystkiego wokół.

A co do złych skojarzeń - nie, nie są to emocje związane z nadmiernych ruchem na drogach, w sklepach i na parkingach. Również nie są to złe emocje wywołane przez zbyt wcześnie włączane w sieciówkach świąteczne przeboje i ogólny konsumpcjonizm grudniowy. Złe emocje wiążą się z właśnie zdrowiem.

Od paru lat niezmiennie Święta kojarzą mi się z negatywnymi przeżyciami i szpitalem :) Jednego roku trafiła tam babcia, zaraz przed wigilijnym obiadem, w zeszłym roku ja miałam wątpliwą przyjemność wcinać suchary z grysikiem zamiast starannie przygotowywanych przez mamę pyszności. Dlatego też gdy tylko po kolejnym tygodniu chorobowej umieralni zaczęło mi się pogarszać olałam wszystko (włącznie ze swoimi urodzinami) i leżałam ledwo żywa na antybiotyku modląc się, żeby na tym się skończyło...


Głupia głupota, prawda? 
Dlatego staram się zasłonić wszystkie złe przeświadczenia dobrymi uczynkami, bo przecież Święta to nie tylko moje osobiste fanaberie i złe wspomnienia, ale też naprawdę MAGICZNY czas. Mamy okazję obdarować najbliższych, spędzić z nimi czas i spróbować odłożyć wszystko inne na bok. Ja kończę pakować kupę prezentów, bo to pierwsze moje Święta z nowo nabytym mężem i chcę, żeby było naprawdę miło i rodzinnie...
Bo przecież w końcu zaczęliśmy tworzyć swoją własną rodzinę :)

Tego życzę sobie i Wam, przede wszystkim dużo spokoju i ZDROWIA!
Ogarniam się i wracam :*

niedziela, 17 sierpnia 2014

Za ciasne spodnie i upał... katastrofen!


Cześć Dziewczyny!

Ostatnio miałam okazję poznać naprawdę przesympatyczną Panią Z., z którą przegadałam ponad dobre dwie godziny o ślubie, problemach i planowaniu rodziny. Tak, Pani Z. pracuje jako instruktorka w poradni życia rodzinnego w pobliskim miasteczku, jednak jest osobą tak sympatyczną, że cały ten czas zleciał mi niczym na pogawędkach z dobrą babcią. Pani Z. nie tylko wyglądem, wiekiem, ale i sposobem wyrażania się i postrzegania otaczającego nas świata do złudzenia właśnie przypominała mi babcię. Wszystkim, które wybierają się na takie rozmowy życzę aby trafiły na tak serdecznych ludzi :) Ale dlaczego wspominam o Pani Z. skoro dziś chciałam Wam powiedzieć o żelu do higieny intymnej? A no bo rozmawiałyśmy o naszej świadomości.

Gdy byłam nastoletnim buntującym się przeciw wszystkiemu szczylem i zaczął się u mnie okres dojrzewania nie bardzo wiedziałam co, jak i gdzie, a nie mieliśmy wtedy komputera, nie wspominając już  internecie. Tak, byłam dwunastoletnią nieświadomą życia pokraką, która myślała, że od całowania można zajść w ciążę... Ale moja mama, pomimo, że nie bardzo radziła sobie z rozmawianiem ze mną na takie tematy jak okres, ani w głowie było jej tłumaczenie o tym jak przebiega cykl, wybrnęła z sytuacji kupując mi na mikołaja" wspaniałą książkę "Co się dzieje z moim ciałem?". Głodna wiedzy i wytłumaczenia co się ze mną dzieje i dlaczego właśnie tak pożarłam książkę wracając pewnego popołudnia do domu. Szczególnie zainteresowała mnie sekcja o dojrzewaniu chłopców, jednak znalazłam chyba odpowiedzi na wszystkie pytania, które mnie wtedy dręczyły. Czułam się chwilowo zaspokojona, aż poszłam do liceum, pochłaniałam książki do biologii, potem szperałam po internecie, bo moje zainteresowanie własnym ciałem było naprawdę wielkie...

BUM!
Przenoszę Was do niedalekiej przeszłości, kiedy to odnalazłam bloga Anwen i zaczęłam namiętnie czytać alternatywne sposoby dbania o włosy. Kupuję pierwsze buteleczki płynów i żeli do higieny intymnej namiętnie kładąc je na włosy. Loki faktycznie są po nich ładniejsze, ale większość z preparatów działa na całość kłaczków jakoś tak przesuszająco... Buteleczki po zużyciu lądują w koszu a ja zapominam o takich wynalazkach.
Parę miesięcy po tych eksperymentach męczą mnie ciągłe przeziębienia pęcherza. Siedzę w Kieleckim akademiku zaparzając jakieś zioła i zwijam się z bólu robiąc kolejne okłady. Przeszło! Wizyty na basenie fundują mi kolejne przykre niespodzianki po których zmieniam się w stałą pacjentkę mojego ginekologa. Aż w końcu zaczyna się kolejny dla mnie  semestr akademicki a mnie dopada choroba nerek... Przy badaniu wychodzi, że nie tylko cały mój organizm jest cholernie odwodniony, ale też okolice intymne są przesuszone. Prócz zastrzyków dostaję tonę tabletek i zalecenie na stosowanie delikatniejszych środków myjących do higieny intymnej... Wrr... Jak sobie przypomnę tamte miesiące to mnie aż dreszcze przechodzą! 
Powiedziałam sobie wtedy, że już nigdy nie dopuszczę do przeziębienia nerek i będę o siebie dbać! Minęło sporo czasu, a żele do higieny intymnej na stałe zagościły na mojej półce. Sięgam chętni po te apteczne i drogeryjne, jednak zawsze staram się mieć jeden w pogotowiu. 
_______________________________________________________________________________________________________________

I znów chcę powrócić do tematu świadomości naszego ciała, ponieważ mamy okres wakacji, gdzie znów królują nam baseny i ogólnodostępne kąpieliska, ciasne stroje i obcisłe szorty. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nie warto wciskać się w upał w te krótkie opinające pięknie tyłek spodenki, kiedy czuję jak pod spodem ciało przy ponad 30 stopniach się zaparza lepiej niż herbata zalana wrzątkiem. Odparzenia, pieczenie - daj Boże tylko to! Kiedyś takie rzeczy mnie jakoś nie dotykały, a im starsza jestem, tym łatwiej o podrażnienia, które ja na złość - wolniej się goją!

Dlatego też z ogromną przyjemnością używam już jakiś czas normalizującego żelu do higieny intymnej z Green Pharmacy. Rynek jest przepełniony produktami o kuszącej nazwie "śmietanowych", "ciasteczkowych", "owocowych" albo "orzeźwiających" zapachów, które bez bicia przyznaję - uwielbiam. Mój żel bije zaś po oczach KORĄ DĘBU i drzewem herbacianym. I trochę mnie to przeraziło, bo oczami(a właściwie nosem) wyobraźni wyczuwałam zapach takiego rozmoczonego drewna... Zapach zaś o dziwo jest niezwykle delikatny, ale przyjemny i słodkawy. Producent informuje nas, że kompozycja zapachowa jest stworzona bez zastosowania alergenów. Ale powiem Wam szczerze - wiem z doświadczenia, że i produkty hipoalergiczne mogą uczulać, więc dopóki sama nie sprawdzisz - nie możesz być pewna czy coś Cię nie uczula. 

Opakowanie to prosta i poręczna butla z cienkiego plastiku, która jak widzicie na zdjęciach jest PRZEZROCZYSTA! Kurczę! Jest to chyba jeden z nielicznych żeli, kiedy widzę ile mi jeszcze zostało! Przyznaję, że resztę sprawdzałam pod lampką, bo plastik był biały albo kolorowy. Za to ode mnie duży plus, bo lubię kontrolować stan kosmetyków w łazience :) 
Jeśli chodzi jeszcze o udogodnienia - pompka (której jestem fanką) działa jak należy, a mianowicie współpracuje prawidłowo z konsystencją produktu. Tak, jest to żel, ale ani  nie taki baaaardzo gęsty i galaretowaty, ani też za bardzo lejący. Dzięki temu nie zapycha pompki, nie rozlewa się wszędzie dookoła, ale dobrze jest go rozprowadzać. Kolor również jest przezroczysty, a sam "dżel" pieni się delikatnie. Z małą ilością wody zamienia się w taki miły mus.


Nie chcę pisać, co mówi o tym żelu producent, bo to znajdziecie na opakowaniu i w internecie również. Pisałam Wam, że żele do higieny intymnej są moimi dobrymi przyjaciółmi, bo używam ich do wielu celów tym z kolei chcę się z Wami podzielić, bo testowałam mój żel z Green Pharmacy nie tylko zgodnie z przeznaczeniem :)

Do czego możemy użyć żelu do higieny intymnej?
1. Oczywiście zgodnie z przeznaczeniem czyli do pielęgnacji okolic intymnych. Dlaczego są lepsze niż normalny żel pod prysznic? Bo są delikatniejsze, mają zazwyczaj pH zbliżone do odczynu tamtych sfer, co nie narusza tak naszej naturalnej mikroflory bakteryjnej. Żele czasami, tak jak i ten mój z korą dębu są idealne na każdego rodzaju podrażnienia - czy to od odparzeń, podrażnień po goleniu, czy też podrażnień spowodowanych noszeniem za ciasnej bielizny(znacie ten ból, gdy koronka przy Waszych pięknych majtach niemiłosiernie obedrze Wam skórę? Nie? To macie szczęście!!:) ) Warto kupić małe pudełeczka, przelać trochę żelu i zabrać ze sobą w podróż.
2. Do włosów. Niektórym faktycznie służy :)
3. Do mycia pędzli. Idealne! Delikatne, nie męczą tak włosia, czasem po takim żelu nie trzeba nakładać odżywki i są milutkie :) (tak, mam odżywkę do pędzli, która nie sprawdza się do moich włosów a do golenia nóg się nie nadaje, bo mam po niej wysypkę:P)
4. Do mycia rąk! Lepsze niż każde mydło w płynie! Poobdzierane ręce po szuflowaniu 6-ściu ton węgla źle reagują na wszystko czym można by je domyć. Żel delikatnie łagodzi rany i tak NIE PIECZE! Po przesuszeniu rąk, gdy łaziłam cały dzień w upapranych w farbie łapach też zdał egzamin :)
5. Na krostki na plecach. Kiedyś wyczytałam to na jakiejś stronie i faktycznie staram się przemywać plecy delikatnym żelem,a potem dopiero przecieram je Davercinem. I na pleckach jest o niebo ładniej!
6. Do całego ciała/do golenia. Skoro można plecy, to dlaczego nie całego siebie? Próbowałam na nim usunąć zbędne owłosienie z nóg. I wiecie co? Miałam mniej irytujących, czerwonych punkcików niż zazwyczaj! :D

Butla mieści sobie 300ml, jest opakowana w kartonik ze wszystkimi informacjami i składem, a w sklepie online kosztuje 11,99zł. I co? Jestem jak najbardziej na tak!
_______________________________________________________________________________________________________________

Wracając do moich rozmyślań - dziesięć lat po mnie zaczęła dojrzewać moja siostra. Z dumą przekazałam jej moją książkę, bo z jej gadania wywnioskowałam, że jest takim samym laikiem jak ja w jej wieku. Po pół roku zapytałam:
"Przeczytałaś książkę i wiesz już wszystko, nie?" 
W odpowiedzi usłyszałam puste: "NIE. A PO CO?"

Bądźmy świadome, w każdej dziedzinie, a zwłaszcza tej, która bezpośrednio nas dotyczy.
Buziole!