wtorek, 1 grudnia 2015

Dobrze kryjący korektor pod oczy - wieloletnie wyzwanie


Cześć Dziewczyny!

Cienie pod oczami są moją zmorą i kompleksem numer jeden odkąd tylko pamiętam, zaś wspomnienia prawdziwie MOJEGO pierwszego kosmetyku(nie podkradzionego mamie:)) kręcą się wokół korektora, którym mogłabym je zniwelować. Było to tak dawno temu, że ciężko mi dokładnie określić datę, ale z pewnością były to lata panowania katalogowych produktów kosmetycznych, które szerzyły się wśród naszych mam niczym epidemia. Wtedy to dostałam swój pierwszy korektor antybakteryjny, który śmierdział miętą, miał w sobie jakiś trupio-szary pigment i przeokropnie wysuszał. Pomimo swego przeznaczenia ściśle określonego przez markę jako wysuszający wypryski i niedoskonałości kładłam go namiętnie na okolice oczu nie zważając na szczypanie i czerwieniące się oczy, tylko ciesząc się z efektu delikatnego zamaskowania swojego życiowego kompleksu.

I tak rynek się zmienił, firmy kosmetyczne oferują nam szeroką gamę barw i odcieni korektorów o różnorakim przeznaczeniu, wykończeniu, właściwościach a także formie wprowadzając coraz to nowe wynalazki jak kamuflaże i pasty koloryzujące. Dziś chciałam skupić się na korektorach w formie płynnej, które uważam za dobre, lub naprawdę dobre jeśli chodzi o ich zachowanie w okolicach oczu.

Trzy gagatki, które mam przyjemność porównać to:
1. MAYBELLINE Affinitone nr 1 Nude Beige
2. REVLON Colorstay nr 02 Light
3. CATRICE Liquid Camouflage nr 010 Porcelain


Na wstępie zacznę może od korektora Maybelline, gdyż był dla mnie odkryciem pod koniec 2013 roku. Uznałam go za najlepszy korektor, który przetestowałam w prawie każdych warunkach i utrzymywałam się w przekonaniu, że znalazłam "tego jedynego" w kosmetycznym świecie :) Mój kuferek zasiliły trzy kolory tego maleństwa, który poprawiał mankamenty urody o każdej porze roku przy każdym odcieniu opalenizny. Moje pianie nad jego wspaniałością możecie poczytać chociażby tutaj. Jednak po tak długim związku coś zaczęło się psuć. Co jakiś czas moje oczy reagowały szczypaniem, gdy tylko zaczęłam nakładać korektor, a całkiem nowego opakowania odcienia nr 2 w ogóle nie byłam w stanie aplikować, gdyż dopadała mnie łzawica.
Boje się kupić kolejne nowe opakowanie obawiając się, że reakcja będzie taka sama, a mój ukochany korektor zrobi mi tylko krzywdę...
MAYBELLINE Affinitone concealer
Cena: 20-30 zł
Pojemność: 7,5 ml


Drugim nabytkiem okazał się Revlon kupiony przy jakichś chaotycznych zakupach. Parę dni wcześniej dałam się namówić w drogerii na korektor z Paese, który kompletnie nie dawał rady z sińcami pod oczami, więc wracając przez Galerię Krakowską upolowała korektor z serii Colorstay
Jest delikatny, ale dość dobrze kryje. Nie obciąża i ma bardziej "mokre" wykończenie (affinitone przyzwyczaił mnie do bardziej satynowego:)) Odcień 02 ma żółte tony, przez co dobrze sprawdza się pod oczami. Jeśli chodzi o trwałość - przypudrowany daje radę cały dzień, nie "kluszczy" się ani nie waży w trakcie dnia. Dużo mniej podoba mi się efekt jaki nim uzyskuje od Affinitone, ale doceniam mniej obciążające właściwości. Ogólnie jest ok, choć cena moim zdaniem jest jednak za wysoka. 
REVLON Colorstay concealer
Cena: 40-50 zł
Pojemność: 6,2 ml


Odkryciem ostatnich miesięcy okazała się płynna wersja kamuflażu od Catrice, czyli po prosu jak sam producent stwierdza: korektor o wysokim poziomie krycia :) Nie miałam w swoich zbiorach wersji słoiczkowej, gdyż podłapałam inny kamuflaż, który mnie zaspokoił, ale na płynną wersję kultowego kosmetyku musiałam się skusić. Nie widziałam nigdzie stacjonarnie, więc zamówiłam online. Na początku kolor mnie przeraził, bo jest bardziej blado-szary niż moje dotychczasowe korektory. Jednak zauważyłam, że nabiera koloru i utlenia się delikatnie zmieniając kolor, przez co idealnie stapia się ze skórą. 
Nie będę się rozgadywać - bez żadnego wahania mogę go nazwać ulubieńcem roku:) 
Nie obciąża, ma piękne, satynowe wykończenie, doskonale stapia się ze skórą jednocześnie zapewniając bardzo dobre krycie bez efektu częściowo "zamalowanej" twarzy w newralgicznych punktach(czyt. pod oczami:)), dobrze radzi sobie też z niedoskonałościami  :) Minusów nie odnotowałam, prócz słabej dostępności stacjonarnie, ale teraz i tak wszystko można dostać w sklepach internetowych bez łażenia po drogeriach, więc ten minus się nie liczy :D Zapach niespecjalnie przypada mi do gustu, ale dzięki Bogu nie utrzymuje się na skórze i nie zawraca mi nosa.
Catrice dostaje ode mnie szóstkę z plusem za stosunek jakości do ceny!
CATRICE Liquid Camouflage High Coverage concealer
Cena: ~20 zł
Pojemność: 5 ml

Porównanie efektów - polecam kliknąć, żeby się powiększyło :)
NIE wiem, czy do końca na zdjęciach widzicie o co mi chodzi dokładnie  - zdecydowanie Catrice daje najlepsze krycie i niweluje sińce oraz drobne plamki, którymi mam ozdobioną całą twarz. Z drugiej strony Revlon daje bardzo naturalny efekt takiej "niedopracowanej" twarzy i również z chęcią po niego sięgam. Jeśli jednak mam być szczera - wiem, że za tą cenę jest to moje pierwsze i ostatnie opakowanie :)

Korektory płynne to temat rzeka, ja zraziłam się do wersji pędzelkowych i wolę badać te gąbeczkowe. Dzisiejsze trzy propozycje uważam za naprawdę godne polecenia, jednak uczciwie walkę o pierwsze miejsce zdobywa Kamuflaż w płynie Catrice swoją trwałością, wykończeniem, kryciem i ceną.

A może macie jakiś korektor w płynie do polecenia dla korektoromaniaczki? :)
Buziam!

piątek, 27 listopada 2015

1/6 roku bez internetu :)


Czeeeeeeeeeeeeść!!

Czuje się jakbym zakładała jakieś ulubione ubranie, które zagubiło się gdzieś w czeluściach wielkiej szafy. Po całej nieprzyjemnej sytuacji z "pracą" u zboczeńca chciałam zaszyć się pod ziemię i nie pokazywać nikomu na oczy. Proces odcięcia uskuteczniała szybka przeprowadzka, która zafundowała nam dwumiesięczny brak internetu. W przypadku, gdy jest się człowiekiem, który wiele lat temu odpiął od siebie kabel z przekazem telewizyjnym, a radia słucha z open.fm brak internetu jest jednoznaczny z ograniczeniem źródła informacji  do minimum. 

Jak tak żyć?
Ano da się... Jednak trzeba się przygotować na następujące ekscesy:
- na pewno nie dowiesz się o zaręczynach na Haiti Twojej koleżanki...
- o zamachach, rozbojach i prawdopodobnie o wybuchu jakiejkolwiek wojny dowiesz się z parudniowym opóźnieniem... przypadkiem... w kolejce w mięsnym...
- jeśli "uwielbiasz" tak jak ja pisać na dotykowym ekranie to przekonasz się na własnej skórze, że kupowanie przez internet w komórce jest wygodnie...tylko teoretycznie...
- okaże się, że z tych książkowych przepisów można ugotować równie smacznie.
- co robić z wolnym czasem? 

Ostatnie zaczęło doskwierać niedawno, gdy skończyliśmy remonty i urządzanie się i po powrocie z pracy zaczynałam się zastanawiać: "co by tutaj zmajstrować?"
A no właśnie! PRACA!
Jeśli chodzi o socjalizację poza granicami wirtualnej społeczności Małż zmobilizował mnie do ruszenia dupy do ludzi i poszukiwaniu zajęcia. W zasadzie, nie cofnęłabym chyba tych niemiłych zdarzeń, nawet gdybym mogła, wyznając zasadę, że każde przeżycie coś w nas kształtuje i być może bez niego nie byłoby czegoś następnego? 

Tak też znalazłam pracę wśród naprawdę wspaniałych osób, gdzie naprawdę z chęcią wstaje się rano i jedzie podwijając rękawy w gotowości do roboty!
No dobra.
Rano nigdy nie wstaje się z chęcią :D 

Jeśli chodzi zaś o pana zboczeńca:
1. Wiem, tylko tyle, że dostał mandat z inspekcji pracy za zatrudnianie bez umowy.
2. Wysłał mi świadectwo pracy i parę stów bo niby pół etatu, bla bla bla...
3. Mogłabym walczyć o resztę, ale nie mam siły oglądać tej mordy, więc idę do przodu!!

A ja?
Ja jestem najszczęśliwszym potworem na świecie w swoim małym, coraz przytulniejszym mieszkaniu...z Nim :)


Cotton ball'e z Biedronki dobrych kilka pierwszych dni były najładniejszą i najmilszą rzeczą w mieszkaniu gdy się wprowadziliśmy:) Idealnie komponowały się z materacem na ziemi i wieczornym winem. Zestaw zasługujący wręcz na miano trio exclusive :)


Z jedzeniem było ubogo(jak i z finansami) ale zawsze można było liczyć na pobliską piekarnię, zamrożone najróżniejsze potrawy od rodziców no i oczywiście niepodrabialny rosół teściowej :) Przeżyliśmy, z głodu nie umarliśmy, a ja wręcz przytyłam 4 kilo :D 


Obecnie wynieśliśmy się z podłogi w pokoju gościnnym i mieszkamy w pokoju który widzicie wyżej i stąd właśnie do was klepię na klawiaturze :) Co prawda wystrój jest już nieco inny niż na załączonym obrazku, no i są meble, łóżko i inne pierdoły sprawiające, że wnętrze jest przytulne i ciepłe :) Pomimo, że mieszkanie nie wymagało remontu stwierdziliśmy, że jakiekolwiek zmiany najlepiej wprowadzić na początku - gdy nie było tam nic i można było swobodnie manewrować narzędziami.
Albo tak jak ja podczas PMS - zedrzeć z nerwów tapety w dwóch pokojach:)

Mam nadzieję, że odbiornik wi-fi, który wdzięcznie miga do mnie bladoniebieskim światełkiem umożliwi mi powrót na pełnych obrotach do blogowych przyjemności:)
Dziękuję za wszystkie słowa otuchy pod ostatnimi wpisami!
Buziam!

Olo

wtorek, 8 września 2015

Smoky eye jako makijaż dzienny



Choć makijaż typu smoky kojarzy się raczej z wieczorową stylizacją, zgrabnie podpiętymi włosami i elegancką kreacją wcale nie trzeba go rezerwować tylko dla tych wybranych okazji. 

Dziś krótko o tym, jak wrzucić smoky na oko w makijażu dziennym, żeby nie wyglądać zbyt wieczorowo, ale wciąż wydobyć ten charakterystyczny efekt przydymionego oka.

Osobiście uwielbiam ten rodzaj makijażu jako dzienniaka i decyduję się na niego niezwykle często(zazwyczaj gdy gdzieś zaśpię i nie mogę znaleźć eyelinera :D ) bo przy odrobinie wprawy całość zajmuje mniej niż 15 minut i minimum kosmetyków!

A więc zakładając, że faktycznie czasu mamy niewiele - nie kombinuję z makijażem odwróconym tylko rozprowadzam cienką warstwę podkładu, starannie nakładam korektor pod oczy i na powiekę zamiast bazy(a co mi tam!), starannie przypudrowując całą twarz. Podkreślam kształt brwi i chwytam dwa cienie - a ściślej mówiąc dwa odcienie brązu - piękny, uniwersalny Go, Charlie Brown! od Catrice i Bark z paletki Sleeka Au naturel. Bark jest ciut ciemniejszy a jeśli nałożymy go wilgotnym pędzlem równica w kolorze będzie ciut wyraźniejsza. 




CZTERY KROKI DO DZIENNEGO SMOKY

1. Krawędzie + wypełnienie
Najpierw zaznaczam sobie krawędź cienia pracując "na otwartym oku" i szurając mięciutkim pędzlem w załamaniu górnej powieki. Można tak do znudzenia, jeśli pędzel jest milutki :) Potem tym samym puchaczem nakładam cień na całą powiekę ruchomą rozcierając wszelkie niedociągnięcia, starając się jednocześnie nie wyjeżdżać poza wyrysowane wcześniej granice.

2. Linie do rozmazu
Następnie w ruch idzie ciemniejszy brąz i skośny pędzelek zmoczony micelem, fixerem, albo wodą. Maluję nim kreskę wzdłuż linii rzęs i pomiędzy nimi. Następnie podkreślam załamanie powieki tak aby w zewnętrznym kąciku łączyło się z moją kreską. Dolną linię rzęs też niedbale podkreślam. Na koniec wszystko delikatnie rozblendowywuje puchaczem :)

3. Trochę jaśniej tu i tam
Żeby nie było monotonnie trochę białego cienia nakładam pod łukiem brwiowym i w wewnętrznym kąciku oka. Mnie zależało na macie totalnym, więc biały cień również wybrałam w wersji matowej :)

4. Podkład na rzęsy
I ostatnie kroki - baza pod tusz, szybkoschnięcie i nałożenie tuszu. Voila!! Oczy gotowe!

Poniżej wklejam film jak to co nabazgrałam wygląda w praktyce. Nie trwa to tak szybko, ponieważ zamiast malować się przed lusterkiem lampię się w lcd aparatu, co utrudnia sprawę, ale było zabawnie :) Dodatkowo pogoda typu słońce-burza-słońce zmusiły mnie do użycia lampy, więc w pewnym momencie światło ulega totalnej zmianie... HELLO Autumn!! 



Po tym pozostaje jedynie wyszmaglować usta, najlepiej na neutralne, naturalne kolory i dzienny smoky gotowy.

DLA KOGO?

Smoky w wersji delikatnej/dziennej jest tak uniwersalne, że pasuje KAŻDEMU. Jedyne na co trzeba zwrócić uwagę to odcień brązu. Jasne blondynki idealnie będą wyglądać w połączeniu jasnego, orzechowego brązu, a jako ten ciemniejszy akcent brązu o ton, dwa ciemniejszego. Osoby o cieplejszym odcieniu skóry mogą postawić na odcienie bardziej rude i łączyć z rozcieraną, czekoladową kreską. 

Makijaż świetnie wydobywa kolor, uwielbiam jak wysysa z moich oczu niebieski kolor, który zazwyczaj zjadany jest przez szarość. Nie dominuje, Gdy mocniej przypudrujemy twarz uzyskamy efekt bardziej "wycacany", natomiast przy np. użyciu samego korektora fajnie wydobywa u osoby maloewanej nastoletni urok i świeżość. 




Pomimo, że kocham kreski, ten makijaż jest świetny do zdjęć zwłaszcza czarno białych. Przyciemnione oko nie wygląda na przerysowane, ale wciąż wymodelowane cieniami, wyraźnie widać rzęsy, które są najciemniejszym elementem makijażu i kształtują oko. 

_____________________________________________________________________________

PS. I tu też chciałam Wam podziękować za wszystkie rady dotyczące niefortunnej sytuacji z molestowaniem :* Sprawa idzie do przodu i na pewno tego tak nie zostawię, jeśli macie jeszcze jakiś pomysł co możnaby zrobić - podzielcie się proszę w komentarzu! Większość Waszych sugestii już wprowadziłam w życie ;)

sobota, 5 września 2015

-SZEF MNIE MOLESTUJE!! - Pani coś źle rozumie!


Cześć Dziewczyny!

Po dłuższym namyśle i konsultacji z najbliższymi postanowiłam puścić tekst w sieć. Tekst o najdziwniejszym i najbardziej pogmatwanym epizodzie w dotychczasowym życiu dwudziestoczteroletniej dziewczyny, która tak naprawdę gówno wie o życiu, bo wychowała się w kochającej rodzinie, z dala od patologii. Głównym celem teraz jest rozmowa, bo bez niej problem zniknie i wrócimy do punktu wyjścia udając, że "nic się nie stało". Starałam się zareagować najszybciej jak się dało, choć patrząc po czasie sama nie wiem, czemu zrobiłam to, a nie tamto... Strach przytłacza, zjada rozsądek i racjonalne zachowania. 

JEST PIĘKNIE
Wakacje już w połowie zdążyły przelecieć przez palce, zapisując w moim życiu zakończenie kolejnych dwóch etapów: ostatni rok edukacji i obronę pracy magisterskiej. Jednocześnie wydawało mi się, że w końcu zacznę zapisywać swoje życie od nowa, kiedy to znaleźliśmy mieszkanie marzeń i ostatecznie zapadła decyzja o kredycie i własnym kącie. Zaczęły się usilne poszukiwania pracy, roznoszenie nowego, zmodyfikowanego CV i rozpytywanie znajomych. 

Pewnego dnia zadzwonił telefon.
Jeden z pracodawców do których wysłałam dokumenty zaprosił mnie na rozmowę, po której byłam prawie pewna, że zostanę zatrudniona. Wszystko wpasowywało się w ramy moich/naszych oczekiwań - umowa o pracę, ubezpieczenie, stały dochód... Praca znajduje się około 10 minut od Miechowa,gdzie za niedługo mamy zamiar się wprowadzić. Co prawda branża zupełnie mi obca, bo handel wyrobami drewnianymi, ale zdeterminowana i chętna do nauki - podjęłam decyzję. Jednak mieliśmy już opłacony wyjazd na wakacje, czego nie ukrywałam. Ostatecznie obiecawszy powrócić za dwa tygodnie w pełnej gotowości do podjęcia stanowiska - pojechałam zwiedzać Rzym. 

DAĆ Z SIEBIE WSZYSTKO!
Dwa tygodnie później zostałam zaproszona na godzinę 8 rano, by ustalić szczegóły. Jednak, ku mojemu zdziwieniu i braku ówczesnego przygotowania - okazało się to normalnym dniem pracy. Dziesięciogodzinnym. Zostałam poinformowana, że na okres, gdy będę uczyć się pracy nie podpiszemy żadnej umowy, bo "może się okazać, że to mi nie odpowiada". Ale z zastrzeżeniem, że dostanę wypłacone dniówki w wysokości 60złotych. Stwierdziwszy, że praca może mnie faktycznie przerosnąć(kompletnie nie wiedziałam co to więźba, drewno szalunkowe, ani o co chodzi z impregnacją łat) zgodziłam się na taki warunek. Pracownicy byli bardzo uprzejmi i pomocni, Nie miałam problemów z komputerem, kasą i zarządzaniem dokumentacją w biurze - tego nauczyłam się w pierwszych dwóch dniach. Ogarnięcie całego asortymentu i różnych nazw dla jednej dechy okazało się wyzwaniem. Wyzwaniem, któremu podołałam w niecały tydzień kładąc sobie za punkt honoru nauczenie się samodzielności w moich obowiązkach. 

Dawałam z siebie wszystko, w wolnym czasie ucząc się przeznaczenia różnego rodzaju preparatów leżących na półkach, żeby w razie wątpliwości umieć odpowiedzieć na wszelkie pytania, o jakie potencjalny klient może spytać. Myślałam, że złapałam już większość więc etap szkolenia mogłabym zamknąć i zaczęłam podpytywać o umowę. Moje prośby i pytania jednak były zbywane. Argumenty? 
- porozmawiamy o tym na spokojnie, jak nie będzie ludzi.
Nie było ruchu, to wtedy:
- muszę teraz jechać do Krakowa, pogadamy jutro, dobrze?

Wymagania były coraz większe, zakres obowiązków też, a ku zniecierpliwieniu mojemu i mojego męża żadnej wiążącej decyzji nie udało mi się uzyskać. Nie miałam jednak wielkich podstaw, ażeby nie ufać (tfu!)szefowi, bo pracownicy utwierdzali mnie w przekonaniu, że jest okej. Tak leciały dni, aż do kontroli SANEPIDu, kiedy to szef wystraszył się o nieaktualne zaświadczenia lekarskie innych pracowników. Wtedy to zlecił mi wykonanie badań, żeby móc podpisać umowę, bo jak mnie przekonywał - chce, żeby wszystko było zgodnie z prawem, żebym była ubezpieczona jak się należy itp... Planowałam przeprowadzić wszystkie badania w swoich rodzinnych stronach: pracodawca nie miał podpisanego kontraktu z żadną poradnią, więc decyzja o miejscu należała do mnie. Ja od razu odwiedziłabym najbliższych, których już dawno nie widziałam więc przekonana o słuszności swoich planów zakomunikowałam o tym (tfu!)szefowi. On z kolei zaproponował, ażeby zminimalizować koszty - pojedzie ze mną! Bo musi zawieźć drewno na tralki w okolice Suchej Beskidzkiej, to wracając przejedziemy przez Wadowice bo na jedno wychodzi. 

Nie podejrzewając nic, kierując się oszczędnością(reszta pieniążków które odłożyłam po ostatnim przepracowanym miesiącu-czerwcu zaczynała uciekać na lewo i prawo zostawiając mnie powoli bez grosza) umówiłam się z lekarzem na wizytę oraz z domownikami na obiad. Tak, na obiad, żeby nie wydawać niepotrzebnie pieniędzy w trasie na jakieś hot-dogi albo inne obiady, kiedy mam pod nosem rodzinny, darmowy obiad :)

DZIEŃ W KTÓRYM ZDROWY ROZSĄDEK ZANIKA
W ten dzień przyjechałam do pracy ponad godzinę wcześniej. Wzięłam ze sobą teczkę z kwestionariuszem osobowym, udało mi się też podpisać umowę, brakowało do szczęścia tylko zaświadczenia. Byłam zarejestrowana na 10.30, ale w planach wpierw były sprawy firmowe - żeby dojechać wpierw rozładować towar a następnie do mnie potrzebowaliśmy jakichś 3 godzin. Całe szczęście zdążyliśmy na czas. Badania wykazały, żenie ma przeciwwskazań, abym podjęła pracę na takim stanowisku i z zaświadczeniem pojechaliśmy do mojego domu rodzinnego. Po obiedzie, kawie i opowiadaniu o pracy trzeba było wracać, żeby zdążyć przed 17 z powrotem. 



Droga powrotna jednak wyglądała zupełnie inaczej.
Wszystko zaczęło się po tym, jak (TFu!)szef zaproponował mi przejechanie się jego wozem. Toyota Land Cruiser, którą posiadał miała automatyczną skrzynię biegów. Powtarzałam nieraz, że nigdy takim autem nie jechałam ani jako pasażer ani jako kierowca. Ten ochoczo zatrzymał się na poboczu, żebyśmy zmienili się miejscami. No cóż, wielkiej filozofii nie ma, ale nie jechało mi się za wygodnie, bo co chwilę chciałam sięgać do skrzyni biegów, żeby redukować, więc bez entuzjazmu skwitowałam, że niestety nie dla mnie takie auto i wolę siedzieć jednak z boku. Zatrzymałam się na poboczu, żeby wrócić na miejsce pasażera. (TFu!)szef rozłożył ramiona, żeby mnie przytulić gratulując mi nowego doświadczenia. Czując się niezręcznie ale żeby nie wyjść na niewdzięczną, bo jego auto to jego cudeńko poklepałam go po plecach wydukując z siebie " dziękuję za umożliwienie mi takiej próby". Ten ścisnął mnie mocniej i odrywając uścisk przybliżał twarz do mojej chcąc mnie pocałować.
Moja ręka automatycznie podleciała w kierunku buzi która oderwała się o odskoczyłam jak poparzona. Trwało to może ułamki sekund, ale zamiast pier**lnąć starego capa w twarz wskoczyłam do auta i zatrzasnęłam za sobą drzwi. On wsiadł z drugiej strony udając, że nic się nie stało i rozmawiając dalej.

NIC SIĘ NIE STAŁO
Siedziałam obrócona w stronę okna, bez słowa. (TFu!)szef zachowywał jakby nigdy nic, wręcz stał się jeszcze bardziej natarczywy, chwytał mnie za rękę, całował w nią i ciągnął w swoim kierunku. Potem zaczęło się kładzenie ręki na udzie, brzuchu, ale pomimo mojego odpychania wciąż był natarczywy. Jechaliśmy jakąś dziwną drogą. Mnie okropnie rozbolała głowa, po której kołatało się milion myśli. Pomimo, że mieszkałam w tamtych okolicach 20 lat nie jeździłam takimi ścieżkami. Chwyciłam moją ogromna torbę zastawiając się nią na wszystkie możliwe strony. Nagle z boku usłyszałam komunikat, że on musi się iść załatwić i zatrzyma się tam w krzakach, bo tutaj jeździ na polowania więc zna te tereny, a tu żebym zobaczyła gdzie się chowają jak strzelają do kaczek... 
Zaczęłam trochę panikować, ale udawałam spokój. 
Zatrzymał się przy jakichś stawach mówiąc, żebym wyszła sobie popatrzeć a on polazł w drugim kierunku. Wyskoczyłam z auta, żeby widzieć co się dzieje wokół i nie być osaczoną w aucie. Po mojej bolącej głowie chodziły różne plany - uciekać? Dzwonić do rodziców, męża? Nawet nie wiem gdzie jestem! 


Bałam się, że jak zareaguję nerwowo, to jemu coś odwali, zrobi mi krzywdę, zabije i wrzuci mnie do stawu albo zakopie. Wszystkie najgorsze scenariusze latały mi po głowie, bo miałam świadomość, że najwięcej takich zbrodni popełniają osoby z najbliższego otoczenia ofiary. Cała ta wiedza kumulowała się w mojej łepetynie powodując koszmarny, wręcz odurzający ból. Czekałam aż wróci do auta, ale zamiast tego człapał w moim kierunku. Odchodziłam na bok udając że oglądam staw, starając się zachowywać normalnie, żeby nie sprowokować żadnego agresywnego zachowania. Ten rzucił się na mnie od tyłu i chwycił mocno oplatając rękami. Po paru sekundach trwających wieczność wyrwałam się i zamknęłam w aucie starając się, żeby wyglądało to jak najbardziej naturalnie. Serce biło mi jak szalone...

"SĄ RZECZY O KTÓRYCH LEPIEJ JAK MĄŻ NIE WIE..."
Jechałam jak na szpilkach rozglądając się za znakami drogowymi, żeby wiedzieć gdzie się znajduję. Po moim milczeniu pojawiły się pytania okraszone kolejnym kładzeniem ręki na kolanach i braniem jej do całowania:
- Jesteś zła Oleńko?
- W takich kategoriach bym tego nie rozważała... Nie chcę żeby koś mnie dotykał, prócz Grześka, po prostu mam z tym problem i już przez takie coś przechodziłam.

- Ale ty jesteś taka słodka, piękna laleczka kochana, że bym cię najchętniej schrupał!!!
Moje słowa jakby nie docierały, moja ręka była intensywnie całowana i ściskana.Ale zostawiłam ją, wolałam poświęcić rękę do całowania niż użerać się z jego rękami na moim ciele.
- Są takie sprawy o których lepiej jak mąż nie wie, potem są problemy w małżeństwie, mówię Ci to z serca, z doświadczenia! 
- Ja raczej jestem szczera i mówię o wszystkim mężowi, tego samego oczekuję od niego.
- Choćby był najlepszy to przecież tylko mąż. Ma swoje instynkty i piękna kobieta go pociąga, odda się rozkoszy i to rozumiem. Gdybyś Ty też miała jakieś problemy w domu możesz zostać w pracy robić nadgodziny. Bo my jesteśmy przyjaciółmi Oleńko, możemy rozmawiać szczerze. Myślę, że powinnaś mówić do mnie Zbyszku...
Szczęka mi opadła i zaczęłam wywód, że absolutnie, że nasze kontakty są zawodowe i takie zachowanie nie przystoi, że źle bym się czuła. On dalej miętolił moją rękę ciągnąc:
- Ale wiadomo w niektórych sytuacjach trzeba by zachować takie pozory, ale na co dzień... 

Nie wdawałam się potem w bezsensowne gadki, moralność moja dalece odbiegała od przekonań tego osobnika. Jedyne o czym marzyłam to wrócić do domu, żeby to wszystko się skończyło.

POMOCY!!!! 
Wróciliśmy do zakładu. Beznamiętnie wrzuciłam wszystkie kartki do jednej teczki, położyłam ją na biurku, wpisałam się do zeszytu obecności, który dostałam polecenie prowadzić. W zakładzie zachowywał się inaczej - wszędzie tam są kamery, więc trzeba się pilnować. Wśród pojękiwań (tfu!)szefa, że powinnam mu o wszystkim mówić szczerze  -pojechałam do domu. Wsiadłam do auta i odjechawszy jakieś trzysta metrów wybuchłam płaczem. Jechałam do domu, ale najchętniej zaszyłabym się pod ziemię. Chciałam zadzwonić do męża, ale akurat zaczynał pracę, nie mógł rozmawiać. Od wewnątrz zjadało mnie poczucie winy. Nigdy nie ubierałam ani nie zachowywałam się wyzywająco, ale mimo wszystko miałam takie paskudne uczucie, że to moja wina i powinnam z tym zostać sama. Jednak czułam, że sama sobie z sobą nie poradzę, że mi chyba odbije jak zacznę sama z tym walczyć i postanowiłam wybrać tylko jedną osobę, której o tym powiem. Nagrałam się na pocztę przyjaciółce, która akurat wypoczywa nad morzem ze swoim chłopakiem, prosząc o pilną rozmowę. Wróciłam do domu, zmyłam czarne zacieki tuszu z policzków i wyjechałam autem w pola, żeby nikt inny na całym świecie nie słyszał tej rozmowy. 



Usłyszałam dokładnie to, co ja bym poradziła komuś w tej sytuacji: Uciekać!!! Poczucie winy zmalało, pojawił się ogromny wstyd i strach. Mówić o tym Grześkowi, czy nie? Ubzdurałam sobie, że może lepiej, żeby nie wiedział, że załatwię to sama, że to mój problem, że będzie na mnie zły... Patrząc na to po chwili zupełnie nie wiem skąd takie myśli mogły się w ogóle pojawić? Jednak tak właśnie było i najbardziej racjonalne przekonania nie potrafiły do mnie trafić. 
Skończyłam godzinne rozmowy, w międzyczasie zadzwoniła jeszcze mama. Udawałam, że wszystko jest okej, bo nie potrafiło mi to przejść przez gardło. Najpierw Mąż...

WYMYŚLIŁAM TO WSZYSTKO
Tej nocy nie mogłam spać. Budziłam się co chwilę cała w potach, zrywając się z krzykiem.  "Tak nie może być" - pomyślałam o 4 rano i wstałam. Szybko ubrałam się i niewiele myśląc wsiadłam w auto i pojechałam do męża do pracy. Był niesamowicie zdziwiony moją obecnością, dopytywał co się stało, ale prosiłam go, żeby mi zaufał i pojechał ze mną. Nie chciałam rozmawiać u niego w pracy, bo przeczuwałam, że znów opowiadając zaleję się łzami. Zostawił swoje auto koledze i bez słowa poszedł za mną, choć widziałam, że zaczyna w nim narastać niepewność i zdenerwowanie. Wsiedliśmy do auta i zaczęłam opowiadać zaczynając od słów: "nie będę już tam pracować..." i po kolei jak wyglądał mój wczorajszy dzień. W końcu musiałam zatrzymać się na jakimś zajeździe. Była 6:36. Patrzyłam na niego niepewnajak zareaguje. Dzięki Bogu pomimo ogromnej złości podszedł do sprawy bardzo rozsądnie i skupił się na mnie. Czując Jego wsparcie wiedziałam, że damy radę. Początkowo chciałam jechać sama, jednak zostało mi zakomunikowane, że nie ma takiej opcji, żeby weszła do zakładu pracy sama i idzie ze mną. Poczułam się bezpieczniej. Około godziny 8 pojechaliśmy do mojej(byłej)pracy. Nie było nigdzie(tfu!) szefa, więc jak co rano weszłam do biura po swoje dokumenty, po podpisaną umowę i zeszyt obecności. Po chwili wszedł 
(tfu!) szef, ale ponieważ przyszła jego córka wyszliśmy na zewnątrz. Niestety pięciolatka nie chciała słuchać ani mnie, ani ojca i szła wszędzie gdzie on. Mąż stanął murem obok mnie, gdy dukałam mu, że "PAN przekroczył granice, których się nie przekracza, że tak nie można pracować i krzywdzi innych i ja nie zamierzam tego tolerować." On nagle przestał mi "Oleńkować" i rozmowa nabrała charakteru formalnego. "Proszę Pani", "Pani Aleksandro"... 


Na placu zeszło się ludzi - moi znajomi pracownicy wyglądali z każdego kąta z zaciekawieniem co jest przyczyną porannych nerwów na placu. Opiekunka córki wyglądała z wielkimi oczami chyba najwyraźniej nie wierząc w to co mówię, a dziewczynka patrzyła z kwaśną miną w kierunku ojca, potem na mnie, na Grześka i znów na ojca. 
Ten stary zboczeniec stwierdził, że nie wie co ja sobie ubzdurałam, ale on mi nigdy nic nie zrobił, że w życiu by nikogo nie skrzywdził. To ja sobie coś ubzdurałam, może takie mam fantazje, może coś źle odebrałam, ale on nigdy nic nie zrobił! 
Na koniec dwa hity:

1. Jemu jest przykro, że został W TAKI SPOSÓB potraktowany, jak nie człowiek, że na to nie zasługuje, że sprowadzam tu męża i tak z nim rozmawiam(w międzyczasie wtrącając "mówiłem przecież, żebyśmy o wszystkim szczerze rozmawiali!") i wygonił nas z posesji. Ja jeszcze na odchodne pokazałam mu swój zeszyt obecności pytając czy ma na tyle honoru, żeby mi wypłacić za te trzy przepracowane tygodnie? Wyrzucił nas za machając ręką że nie ma nic więcej do powiedzenia. Rzuciłam zeszytem.

Popatrzyłam tęsknym wzrokiem za chłopakami na placu, chciałam im wyjaśnić o co chodzi. Ten stary pierdzioch na pewno im powie, że chciałam go w coś wkręcić, mam nierówno pod sufitem, cholera wie co jeszcze... 

2. Odchodziłam już w stronę auta ze świadomością że dziś w tym miejscu moje dobre imię zostanie przez niego zrównane z błotem. Grzesiek wsiadł do auta, wtedy on odwrócił się  krocząc w moim kierunku wołał do mnie:
"To rozumiem, że nie przychodzi Pani dziś do pracy?????" z głupim uśmiechem zacierając ręce. 
"Do pracy? Pracowałam jak murzyn za darmo i mam przyjść do PRACY????!!!!!"
Grzesiek wychodził już z powrotem z auta pompując się ze złości. Tamten zdążył już do mnie podbiec, a ja wyciągnęłam umowę i bezceremonialne potargałam mu przed nosem.
"Oryginał też niech pani rwie"- popatrzył przysuwając się do mnie. 
"Oryginału dawno nie ma..." - wsiadłam do auta.

Odjechałam jakieś 10 metrów i zalałam się łzami, a moje ciało rozlało się jak gąbka. Zatrzymałam się na jego pieprzonym wyjeździe, Grzesiek wyleciał, żeby usiąść za kółkiem a ja przetoczyłam się na siedzenie pasażera. Jechałam rycząc jak bóbr zła na to jak mogłam dać się tak wyr*chać, po czym z amoku wyrwał mnie dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawiła się ikona z napisem "SZEF Dr*wnolam". Grzesiek kazał mi dać sobie telefon, ale przesunęłam palcem po ekranie w kierunku czerwonej słuchawki. Nie chcę go już nigdy widzieć, ani słyszeć. Zdjęłam okulary żeby wytrzeć czerwone oczy, z całego tego stresu na powrót obudziła się moja arytmia... Grzesiek wyciągnął do mnie rękę i jechaliśmy do domu.

DLACZEGO?
Dalej już tylko dochodziłam do siebie. Zapadła decyzja, żeby powiedzieć o tym wszystkim, których znam. Mam żal do siebie, że nie zdążyłam powiedzieć prawdy innym pracownikom. Jeszcze większy żal mam do siebie, że pozwoliłam sobie zaufać komuś na tyle, żeby dać się wychulać jak dziecko... Że 780 złotych które mieliśmy dołożyć do notariusza poszło się paść i robiłam trzy tygodnie u tego zboczeńca za darmo.
Ale najbardziej boli mnie co innego...
Pracownicy opowiadali mi, że od jakiegoś czasu nikt nie może się tam złapać do pracy na stałe. Że były przede mną dziewczyny, przepracowały tydzień, dwa, jedna parę dni i rezygnowały. Pytałam o to kiedyś (tfu!)szefa, ale mówił, że nie radziły sobie z obliczeniami,  że za długo praca(10 godzin codziennie), że jedna kradła... Wiecie co ja myślę? Kurde, że pieprzony zboczeniec wykorzystuje dziewczyny i czeka, aż znajdzie taką, co będzie na tyle zastraszona, że będzie mu pozwalać na takie zachowania! 
Opowiadam o tym wszystkim komu tylko mogę. Sprawdzam ogłoszenia na portalach pracy, bo wiem, że za niedługo znów pojawi się ogłoszenie. Takie samo na które ja odpowiedziałam...

Rodzina pomaga mi w rzeczywistości uzyskać rozgłos, ja postaram się rozpowszechnić ten tekst jak największej liczbie osób, żeby przestrzec przed takimi sytuacjami. 
Nie jest mi wstyd, nie boje się, dzięki Bogu mam normalnych znajomych, którzy mi pomagają.

Dziękuję, jeśli to przeczytałaś/łeś

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Rzym oczami nie-podróżnika :)



Cześć Dziewczyny!

Ja wróciłam z włoskiego wyjazdu i choć tematyka mojego bloga odbiega dalece od tej związanej z podróżowaniem(w tej kwestii moim guru jest Bina, która dzielnie przemierza świat - koniecznie ją odwiedźcie! Bina ma jaja większe niż niejeden facet w dzisiejszych czasach!:D ) ale sama szukałam porad i wskazówek jak się odnaleźć właśnie w internecie, więc może i moje dwa słowa komuś gdzieś kiedyś się przydadzą?


Jadąc "w sezonie" byłam przygotowana na upały, ale NIE TAKIE! Duchota i kosmiczne temperatury skutecznie uniemożliwiały poruszanie się w godzinach 10-17, dodatkowo tworząc z mojego mózgu całkowicie niechłonny budyń. Jedyne o czym marzyłam to znalezienie jakichś płytek na których mogłabym się nago rozłożyć i ochłodzić(nie było mowy o zimnym prysznicu, bo "zimna" woda lecąca z kranu też była ciepła:D). Na szczęście trafiła się burza i duchota ustąpiła. Upały nie, ale jakoś łatwiej je było znosić mogąc oddychać :)
Nie zaznaczyłam w swoim notatniku, że okres wakacyjny dotyczy również Rzymu, którego mieszkańcy(jak się okazało) wybierali się na wakacje w góry lub za granicę "żeby się schłodzić"... Przez to cała najbliższa okolica w której mieliśmy przyjemność być zakwaterowani wyglądała jak jakieś opuszczone osiedle. 


Wycieczka do Rzymu to dla mnie, no cóż, nie owijając w bawełnę - nogi wchodzące do dupy. Chodziliśmy dużo, chodziliśmy wszędzie nie wliczając momentów, gdzie przemiłe zakonnice nas podwoziły. Chodzenie w takim upale pomimo najwygodniejszych sandałów(a potem już japonek...) zafundowało mi kosmiczne odparzenia stóp i nosa, który do dziś wygląda jakbym piła cugiem ostatni miesiąc :D 
Postanowiliśmy nie wykupywać obiadów i kolacji w Domu Pielgrzyma, gdzie mieszkaliśmy z paru powodów:
- po pierwsze były tam polskie dania(które możemy sobie zjeść w Polsce)
- po drugie wychodziło to trochę drogo, a w związku z teraźniejszym zakupem nasz budżet leży i kwiczy wołając o jakiekolwiek oszczędności :)
Biorąc te dwa punkty do kupy zdecydowaliśmy się POCHODZIĆ(o jak cudownie...) za jakimiś lokalnymi żarełkami, nastawiając się na pizzę i makarony. Ja ściągnęłam z internetu listę ciekawych barów i restauracji godnych odwiedzenia, spisałam ulice,zlokalizowałam na mapie i wybraliśmy się na podboje! Tacy dzielni i nieustraszeni!
Niestety, nie przewidzieliśmy jednego...
Właściciele lokali, pracownicy i cała szlachta wyjechała na wakacje...
Zostało nam stołować się dzień w dzień w jednej z knajp oddalonych o pół godziny marszu, gdzie właściciel wraz z rodziną zdążyli już z wakacji wrócić.
:)


Wspomniałam już o tym, że było gorąco, ale też że zastała nas burza. Chyba nigdy w życiu nie byłam byłam tak blisko burzy jak w Watykanie :D Błysk-grzmot, błysk-grzmot powtarzały się kolejno tuż nad naszymi głowami i atakowały zmęczone oczy niczym flesze wszechobecnych azjatów, którzy robili zdjęcia wszystkiemu... Nawet klamkom od ubikacji!
Skłoniło mnie to do głębszej refleksji - czy u nich klamki wyglądają inaczej?


Ogrody Watykańskie to z całą pewnością cudowne miejsce, bardzo czekałam na to, żeby je zobaczyć. Choć jestem zwolenniczką albo totalnej dziczy, albo idealnej geometrii niesamowity klimat i całokształt ogromnej powierzchni zieleni przypadł mi do gustu. Tylko w tych ogrodach trawa była zielona. Wszędzie indziej miała raczej kolor złocisty - jakby przypalony przez słońce, co czasem dawało nam mylne wrażenie, że jest już jesień. Nie widzieliśmy papieża przechadzającego się po ogrodzie, jak to zdążyło mi się przyśnić w przeddzień wizyty, ale nadrobiłam to na audiencji :)



Odwiedziliśmy wiele pięknych, wręcz magicznych miejsc. Wiele zachwyciło mnie zdobieniami, czasem rozproszeniem światła po wielkich kamiennych wnętrzach, najczęściej zaś historią. Niektóre zaś budowle odpychały przeładowaniem i przepychem. Najbardziej z wszystkich zaimponowała mi Bazylika św. Pawła, która z zewnątrz przypominała mi jakiś egzotyczny ogród z pstrokato zdobioną budowlą w tle. W środku zaś było pięknie, przestrzennie i nietłoczno. Tutaj wiszą wizerunki papieży i obraz aktualnie piastującego urząd jest podświetlony. Zawsze chciałam to zobaczyć :) To chyba jedyne miejsce w którym byłam w stanie się skupić i wyciszyć. No dobra, nie jedyne ale zdecydowanie najpiękniejsze :)


W ramach oszczędności postanowiliśmy zdecydować się na jedną wycieczkę, na której najbardziej nam zależy. Tak oto padło na Monte Cassino. Prócz pięknych widoków, stromego podjazdu i słynnego cmentarza naszych polskich żołnierzy mieliśmy okazję zwiedzić Opactwo Benedyktyńskie(a raczej jego małą część), które idealnie wpasowało się w moje wyobrażenie starożytnego dziedzińca. Biel, przestrzeń i jakiś charakterystyczny symbol umieszczony w centralnym punkcie. Wiele ochów i achów tam zostawiłam, z chęcią obejrzałabym to kiedyś jeszcze raz, może kiedyś się uda?:) Historia opactwa wydała mi się również niesamowicie ciekawa. Wiecie, zdaje sobie sprawę, że historię też trzeba umieć opowiedzieć i to od przewodnika w dużej mierze zależy jak odbiorą dane opowieści turyści. Na wycieczkę pojechaliśmy bez przygotowania, zdając się właśnie na relację innych.
 

Rzym to nie tylko zwiedzanie i nastawienie na przekazywane historie, ale też dla mnie duże zderzenie kulturowe, które mogliśmy obserwować podczas naszych pieszych eskapad w poszukiwaniu pożywienia(lub też jak to zwykł nazywać mój Małż - podczas polować na jedzenie:P).
Ludzie są bardzo serdeczni, otwarci i chętni do pomocy. Nawet jeśli nie potrafią się wysłowić po angielsku, francusku albo rosyjsku to chętnie pomogą choćby na migi. Parę razy sami podchodzili (najwyraźniej widząc mój zagubiony wzrok) pytając czy potrzeba pomocy. Jednego z naszych kleryków przemiły Włoch zabrał do auta i zabrał do auta i podwiózł do sklepu żeby mógł zrobić zakupy, tak o, po prostu :D Zdaję sobie sprawę, że żyją głównie z turystów, ale generalnie nie skłamię mówiąc, że wszędzie czułam się "jak w domu" i bardzo swojsko:)
Nie widziałam, żeby funkcjonowało coś takiego jak "ruch drogowy" - w sensie policja z takiego wydziału. Zapieprzaliśmy z naszym kierowcą najczęściej 130-160 km/h i była to jak widać najnormalniejsza rzecz na świecie. Ponadto z dwóch pasów można było stworzyć aż cztery do poruszania się i w ogóle czasem mój mały móżdżek nie ogarniał tego co widziałam patrząc na drogę. Ale podobno wypadków jest mniej, tyle że... Każde praktycznie auto jest zarysowane, albo puknięte :D Ale nie słyszałam, żeby ktoś na kogoś trąbił, wyzywał, czy złośliwie zajeżdżał drogę. Tak można żyć :D Po wróceniu do Polski i przejechaniu może 5 kilometrów na drodze pomachaliśmy za to panom z drogówki. Czuć, że Polska :D

Ponadto można a wręcz warto się targować, generalnie jest dość drogo, a moja pierwsza w życiu jazda metrem była nadzwyczaj przyjemna(w niewielu miejscach odnotowaliśmy obecność klimatyzacji - metro było jednym z nielicznych :D)

środa, 5 sierpnia 2015

Sypkie pudry utrwalające - małe porównanie


Cześć :)

Na początku chciałam zaznaczyć, że zwolenniczką produktów sypkich raczej nie byłam nigdy do końca:) Żyję ciągle na walizkach i moje kosmetyki muszą być mobilne i solidne, a przewożenie sypkich cudów raczej nie należy do najwygodniejszych(jeśli ktoś zna historię otwartego wieczka w torbie wie o czym mówię:)).

Jednak pojawiły się pochwały, polecanie, potem promocja w Rossmanie...
Wiele z Was zastanawiało się i kilka razy spotkałam się z dumaniem, czy wybrać Wibo, czy Pierre Rene? Chciałam dziś pokrótce opisać oba, bo szczęśliwie oba posiadam i to już jakiś czas. Używałam w chłodnych czasach, sprawdziłam je w upały - chyba mogę o nich co nie co napisać :)



Producent opisuje z tyłu opakowania, że jest to:
1. profesjonalny puder sypki do utrwalania makijażu
2. puder ryżowy
3. gwarantuje długotrwały efekt

To pudełeczko posiadam dłużej, choć ciężko mi doszukać się kiedy zostało zakupione...? W każdym bądź razie używam go i używam, a jego jakby zdawałoby się nie ubywa. Słyszałam o długowieczności i wydajności kosmetyków sypkich, ale kto się nie przekona, nie uwierzy :)

Puder jest dobrze "zmielony" i przypomina mi w wyglądzie i trochę w konsystencji trochę bardziej suchą skrobię ziemniaczaną. Jest biały w kolorze i choć może to przerażać - nawet przy opalonej skórze nie bieli ładnie wtapiając się w skórę. (nie wiem co by było gdybym nałożyła go grubą warstwą, ale po pierwszy - nie chcę szpachli, a po drugie - wyglądałoby to komicznie. Wklepując ładnie się stapia)

Czy dobrze utrwala makijaż?
Zdecydowanie tak! Dobrze wklepany jako wykończenie mojego makijażu pozwolił mi się nim cieszyć cały dzień. Nie był oczywiście odporny na ścieranie i przecieranie rękami, ale tworzył na tyle naturalny efekt, że ścierając go nie tworzyły się plamiaste prześwity.

Wady i zastrzeżenia
Pomimo mojej ogromnej sympatii i zaufania do tego produktu nie używam go raczej na co dzień. Powód? Utrwalenie wiąże się z wysuszaniem mojej delikatnej skóry. Po tygodniowej przygodzie z tym pudrem ryżowym zauważyłam znaczny wykwit suchych skórek, zwłaszcza w okolicach nosa. 
Ponadto jest to produkt do aplikacji na twarz według mnie z wykluczeniem okolic oczu. Jest zbyt mocny i skóra nim potraktowana wygląda na zmęczoną i wysuszoną. 


Powyżej wklejam zdjęcie na którym starałam się uwiecznić jak wygląda skóra zaraz po użyciu pudru Pierre Rene. Nie przerabiałam zdjęcia, mam nadzieję, że blogger go nie rozbluruje :) Doświetlałam się od dołu folią(tak jak pisałam o tym TUTAJ) żeby możliwie mieć oświetloną całą twarz łącznie z obszarem pod oczami.



Na opakowaniu wibo jesteśmy w stanie się doczytać, że:
1. jest to półtransparentny puder matujący
2. jest to kosmetyk utrwalający makijaż
3. zapewnia matową skórę przez cały dzień
4. nadaje świeży wygląd bez efektu maski :)
5. nie zatyka porów

Puder fiksujący(albo doprowadzający do fiksacji:D) kupowałam podczas którejś z promocji w Rossmanie. Zauważalna od razu różnica to na pewno kolor, który już na pewno po wysypaniu nie uznałybyśmy za mąkę ziemniaczaną:) Ma zabarwienie lekko kremowo-brzoskwiniowe? Jednak po roztarciu bardzo ładnie zgrywał/wtapiał się w skórę.

Czy dobrze utrwala makijaż?
H-Mmmm... Daje lekkie matowe wykończenie, które jednak znika w ciągu dnia. Niestety nie jest to produkt, który utrzymuje makijaż cały dzień w ryzach... Wykończenie okej, żeby tylko trochę dłużej zostało takie jak zaraz po nałożeniu :)

Wady i zastrzeżenia
Przede wszystkim kwestia związana z jego uciekaniem z twarzy - lubi się wtedy skluszczyć. Taaak, skluszczyć to dobre określenie, bo robią się z nim takie nieładne i nieestetyczne twory, które wyglądają jakby łuszczyła mi się skóra. Nie działo się tak zawsze, ciężko dojść mi do tego CO tak naprawdę jest winowajcą. Może krem nakładany pod spód? Albo dany podkład się z nim nie lubi?
Wibo jest delikatniejszy niż Pierre Rene i teoretycznie próbowałam go nałożyć pod oczy, ale efekt był ten sam -skóra wyglądająca na przemęczoną i podkreślone zmarszczki mimiczne - oj tego nie chcemy!



Jednak wibo częściej towarzyszy mi teraz w letnie dni, kiedy chcę się mimo wszystko czymś przypruszyć, a żal mi po prostu maltretować skóry i nakładać dokładnie warstwy tapety. Nakładam go na cały, wielki, puchaty pędzel po czym strzepuję i lekko omiatam nim twarz w newralgicznych punktach - policzki, broda, nos i czoło. Niweluje to świecenie, wygląda naturalnie i nie pokrywam całej mordki grubą warstwą pudru :)
Jeśli chodzi o kwestię czysto techniczną - pudełeczko Pierre Rene mieści w sobie 8 gram produktu. Natomiast wibo nazbierał w swoim kółeczku 5,5 grama.



Gdybym miała się jednak zdecydować na jeden z nich - wybrałabym Pierre Rene. Jest świetny przy wyjściach, pięknie pachnie(no cóż, nie mogłam ominąć tej kwestii:)) i naprawdę utrwala. Lekkie pudry na lato mam prasowane i sprawują się dobrze. Wibo jednak znajdzie swoje zastosowanie przy blendowaniu cieni i jako baza do ich rozcierania :)

To ja Was jeszcze spytam i jakiś dobry, delikatny utrwalacz pod oczy :)
Aktualnie używam MIYO, ale boje się, co zrobię jak się skończy(a na to się zapowiada:( )
Chyba gdzieś, kiedyś słyszałam o Lumene, ale nie pamiętam u której z Was :D

Buziaki!!

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Jak wybrać pędzel do makijażu?



Cześć Dziewczyny!

Po wielu wiadomościach, czy blog jeszcze w ogóle istnieje postanowiłam w końcu wrócić w czeluście Internetów :) Niestety życie w biegu i pracy na obrotach ponad swoje siły ma swoje konsekwencje, a ja jako słaby osobnik (w średniowieczu pewnie nie dożyłabym trzecich urodzin:D) musiałam się podleczyć dając sobie wakacje od większości rzeczy, które pożerały mój czas.
Wiecie, oderwanie od pracy i studiów pomogło mi ustabilizować problemy z sercem, oderwanie od internetu i komputera - napisanie pracy magisterskiej, obronę w terminie i odwiedziny najbliższych, którzy cierpliwie czekali aż znajdę czas, bo zawsze wymówką było: "jak tylko się odrobię..."

Moje "jak tylko się odrobię" skończyło się w lipcu, kiedy to po stresach obronnych dałam sobie dupie siana i wakacjonowałam się aż do teraz. TERAZ równa się dla mnie nowa praca, nowe mieszkanie i nie skłamię chyba mówiąc całkiem nowe życie? Nie widzę się w roli gosposi, ale podobno ta umiejętność jeśli nie wrodzona, to nabyta smakuje tak samo :D


Ale ale...
Posta o pędzlach chciałam napisać już dawno, bo pędzli nie mam tak dużo(porównując do innych dziewczyn, które pasjonują się malowaniem:)) ale są rzeczy, na które zwróciłam uwagę kupując zwykłe pędzlaki, jak i te "markowe" albo z polecenia. Jeśli szukacie pędzla do twarzy/oczu - zobaczcie dalej, może coś Wam się przyda :)



Pędzle BH wygrałam w 2012 roku u Trustmyself tak na dobry początek mojej blogowej przygody :) Zestaw składa się z 10 pędzli i jak wyglądał pierwotnie możecie zobaczyć TUTAJ. Mnie z całego zestawu zostało tych osiem pędzli, które widzicie powyżej, bo:
1. Największy puchaty pędzel ukradła mi mama, zakochując się w jego milutkim włosiu :) Z racji tego, że chciałam mamę do pędzli przekonać - sprezentowałam jej puchacza do twarzy, który służy jej do dziś :)
2. Pędzel języczkowy nijak nie nadaje się moim zdaniem do makijażu(albo sprostowanie: ja nie potrafię nim osiągnąć na tyle naturalnie satysfakcjonującego efektu) więc idealnie nadaje się w kuchni do rozsmarowywania żółtka na cieście francuskim :D

Wszystkie pędzle bardzo lubię, nie wypada im włosie, po trzech latach dalej wyglądają jak nowe(gdy są wyprane oczywiście :D). Są jednak dwa gagatki warte wspomnienia. 

Skośny pędzelek BH

Pierwszym z nich jest skośny pędzelek do brwi/kresek. Jest idealnie zbity, gęsty, ale cienki i precyzyjny. Do tego jego włoski są sztywne, ale nie na tyle, by powodować dyskomfort podczas malowania delikatnych przecież okolic oczu. Nieraz zababrałam go henną(świetnie mi się nim nakłada:P) albo zostawiłam w eyelinerze - pomimo wielu intensywnych myć ma się świetnie i chwała mu za to, bo nie wiem gdzie mu znajdę zamiennika!! 


Pędzelek BH do... kresek??


Drugi pędzel to z kolei istna masakra i to przez duże eM :D Popatrzcie na zdjęcie powyżej. Wyobraźcie sobie malowanie kreski tą końcówką :) Finezja, prawda? Używany najmniej (bo raptem parę razy) stracił jakąkolwiek przydatność miesiąc po pędzlowej inauguracji... w sumie - nawet nie wiem jakie przeznaczenie mu znaleźć, więc w sumie, skoro już obfocony, uchwycony i miał swoje pięć minut-chyba wyląduje w koszu, tam gdzie już dawno powinien się znaleźć :)


_______________________________________________________________________________________________________




W swej malutkiej kolekcji posiadam jedynie trzy pędzle Hakuro. Nie spieszy mi się ich dokupywać, ponieważ na chwilę obecną jestem "pędzlowo zaspokojona" (jakkolwiek zboczenie to brzmi!) a ponadto na trzy posiadane przeze mnie pędzle tylko jeden naprawdę lubię i mogę polecać z czystym sumieniem :)
Dokładnie posiadam następujące numerki:
- H50s - flat top do twarzy/podkładu
- H77 - jajeczkowaty do makijażu oczu/blendowania
- H85 - skośny do makijażu oczu/kresek

Hakuro od lewej: H77, H50s, H85

Jeśli chodzi o flat top - nie potrafię się nim posługiwać... Uwielbiam naturalny efekt w makijażu, nawet jeśli wykonuję ekstremalne krycie. Jakkolwiek używany pędzel ten często robił smugi, z wieloma podkładami w ogóle nie chciał współpracować, zwilżany fixerami, wodą termalną, zwykłą wodą... Po prostu nie :) Efekt po gąbeczce dużo bardziej do mnie przemawia, a ten pędzel leży biedak nieużywany, czekając aż mnie kiedyś olśni i jakoś nauczę się go łączyć z jakimkolwiek podkładem :D
Kosztował mnie 32 złote :(

Jajeczko do blendowania to cud natury(no dobre, cud firmowy...:)), idealnie nadaje się do rozcierania krawędzi, robi to zadowalająco przy niewielkim wysiłku, a efekty są naprawdę godne podziwu. Włosie miękkie, nie wypada, a mam go już też, hmm.... ponad rok. Stan - idealny :) Aktualnie ze względu na pielęgnację okolic oczu używam innego pudru utrwalającego na całą twarz, innego, bardziej delikatnego pod oczy. Dlatego też  znalazłam dla tego pędzelka inne zastosowanie niż rozcieranie cieni, a mianowicie nakładanie pudru w okolice oczu. Jest delikatny ale precyzyjny, przez co udaje mi się zapobiec wchodzeniu nadmiaru korektora w zmarszczki, jeśli przyłożę się do ugruntowania okolic podocznych:)
Kosztował około 19 złotych.

Hakuro H85

Kolejny do którego mogę się przyczepić, to pędzel do kresek. W sumie, ja się czepiam, choć pewnie są osoby, które poszukują pędzla o takich właściwościach jak ten. A więc jego włosie jest miękkie i łatwo się wygina, przez to dobrze maluje się nim kreski np. eyelinerem w żelu. Tu sprawdza się super. Ale do tego mam już małe języczkowe pędzelki, a ten maluch miał za zadanie pomóc w makijażu brwi. A tu już sprawuje się gorzej. Jest grubszy w porównaniu do tego z BH, a dodatkowo jego bardziej "elastyczna" struktura sprawia, że nie dociera pomiędzy włoski, zwłaszcza jeśli ktoś ma trochę sztywniejsze :) Do tego po paru myciach jego włoski strasznie się powykręcały. Zanurzony w eyelinerze nie sprawia problemu, z suchymi produktami jest gorzej. 
Kosztował około 13 złotych. 
Nie ma źle, do kresek na pewno się sprawdzi, ale z drugiej strony - jeśli szukacie typowo pędzla do kresek - mam Wam coś innego do polecenia :)

_______________________________________________________________________________________________________




Znów jeden hot a drugi not :D 
Mówiłam o pędzelku do kresek - Maestro to mój ulubieniec w tejże kategorii :) Jest to pędzelek o dość krótkim, elastycznym włosiu ułożonym w kształt podkówki. Naciskając mocniej tworzy ładną, regularną linię. 

Maestro 350

Z łatwością robię nim jaskółkę rysując czarne krechy na oku. Z plusów dodam jeszcze, że równomiernie nakłada produkt i tu właśnie wygrywa z Hakuro :) Miał bardziej pomarańczowe włosie, ale ciągłe nakładanie ciemnych żeli go wybarwiło. Nie wpłynęło to jednak na kondycję włosia, które zachowało swoje właściwości. 
Jego koszt to przyjazne dla portfela i dające potem wiele radochy 15 złotych.

Zoeva 322/Brow Line

Zoeva to zakup z zachwytów blogowych:) Wiecie - naoglądam się czegoś tak dużo, że w końcu wmówię sobie, że naprawdę tego potrzebuję :) Ponieważ skośny Hakuro nie nadawał się do brwi, postanowiłam dać szansę Zoevie, jako że pędzel ten z założenia ma służyć do linii brwi. Niestety, wpomimo tego, że rząd włosków układa się w naprawdę cienką i wydawałoby się precyzyjną linię - linia ta jest zdecydowania za długa, by mówić o precyzji. 

Zoeva 322/Brow Line

Ciężko "wyrabia się na brwiowym zakręcie" mając do dyspozycji tak długą linię włosków. Samo włosie jest zbyt giętkie jak dla mnie, choć krótsze niż Hakuro, przez co lepiej się nim operuje. Jednak jakoś nie potrafię się doń przekonać. No nie. No po prostu nie...
Kosztował około 30 złotych...


_______________________________________________________________________________________________________




Trzy pędzle, które możecie kupić stacjonarnie w małych drogeriach :) Essence, MakeUp Revolution i Elf. 
Cóż mogę o nich powiedzieć... Wszystkie kosztowały około 10 złotych, jeden uważam za zakup dobry, drugi za bardzo dobry, jedynie jeden to mała wtopa :)

Jeśli chodzi o pędzel essence - to dość znana "kuleczka", która pojawia się i znika w drogeriach Natura. Gdy ją zobaczyłam postanowiłam wziąć, wypróbować i zbudować swoją opinię na podstawie makijażowych doświadczeń :) Ma zbite włosie, które nie wypada, dobrze się nią rozciera mniejsze powierzchnie, choć unikam jej przy podrażnionych oczach - jej włosie jest trochę bardziej ostre no i powierzchnia dużo mniejsza od puchacza Hakuro. Mimo wszystko często po nią sięgam.

Pędzel elf to bardzo dobry zakup :) Włosie jest mięciutkie,po pierwszych myciach wyleciało parę włosków, od tamtej pory więcej lenienia się nie zaobserwowałam. Używam go bardzo często i dobrze mi się nim blenduje, choć wielka szkoda, że nie ma jajeczkowatego kształtu - byłby wtedy idealny :)


Pędzel MakeUp Revolution

MakeUp Revolution z kolei to jedna wielka klapa... Pędzel wygląda na puchaty i taki jest. Włosie jest gęste i aż rozchodzi się na końcach. Sam zaś pędzel jest delikatnie uformowany na  "ścięty". Włosie jednak jest niemiłe i bardzo sztywne, nie używam go, bo jest bardzo niemiły a smyrganie nim w okolicach oczu  sprawia wręcz ciarki.



_______________________________________________________________________________________________________


Jeśli wybieracie się do Rossmana po pędzle mogę polecić trzy :D Używam z przyjemnością choć był to zakup dość spontaniczny. Szukałam na szybko bardzo dużego i puchatego pędzla do twarzy(w końcu swój z BH sprezentowałam mamie:P) i jakoś tak natrafiłam na półkę w rossmanie, gdzie była jakaś pędzlowa promocja. Kupiłam od razu dwa - tego wielkiego puchacza i bardziej jajeczkowy do bronzera. 

For Your Beauty z Rossmanna - pędzel do twarzy.

"Puchacz" firmy For Your Beauty jest naprawdę duży :) Mówią, że rozmiar nie ma znaczenia, ale ja lubię duże pędzle do twarzy :D Wygodnie mi się nim operuje, szybko utrwalam makijaż, a okolice pod oczami i tak muszę dokładniej ugruntować i to zupełnie innym, mniej wysuszającym pudrem... TAK zwany puchacz ma milutkie włosie i półokrągły kształt, nie gubi włosia.
Kosztował niecałe 20 złotych :)

For Your Beauty z Rossmanna - pędzel do bronzera.

Pędzel do bronzera również z firmy  For Your Beauty i tej samej drewnianej serii kosztował mniej więcej tyle samo. Jest to również jeden z bardziej lubianych przeze mnie pędzli :) Jest mniejszy i również ma półokrągły kształt przez co bardzo dobrze mi nim rozcierać bronzer. Gdybym zobaczyła to zdjęcie powyżej to pomyślałabym, że jest to pędzel języczkowy, ale nie - pędzelek do bronzera jest dość gruby i zbity. 

For Your Beauty z Rossmanna - pędzel do bronzera.

Włosie podobnie jak w jego puchatym bracie nie wypada i jest bardzo miłe, co zwiększa komfort użytkowania. Bardzo ważnym kryterium przy wyborze tych dwóch pędzli była dla mnie ich wielkość w odniesieniu do twarzy. Dlatego, jeśli któraś ma chęć zobaczyć jak to wygląda może zajrzeć do tego posta, gdzie pokazywałam jakie są wielkościowo te pędzle w porównaniu do mordki :)

Pędzel Donegal, do różu

Kolejnym już trochę mniej używanym przeze mnie pędzelkiem jest ten firmy donegal - puchaty, elastyczny i ścięty. Używam go raczej do różu DIY na bazie skrobi ziemniaczanej. Raczej do różów drogeryjnych używam pędzelka z BH, ale jeśli już połakomię się na muśnięcie lica własnym wyrobem - sięgam po ten ścięty pędzelek :)
Kosztował około 10-15 złotych?

_______________________________________________________________________________________________________


Blogosfera nauczyła mnie wiele z różnych życiowych kategorii. Jednak za jedną z najlepszych życiowych nauk uważam kreatywność w używaniu wszelakich przedmiotów :) Mycie włosów żelem do higieny intymnej? Gdybym usłyszała o tym parę lat temu uznałabym szerzącą takie herezje babę za taką co ma co najmniej nierówno pod sufitem. Dziś wiem, jak te same produkty ze zmienioną etykietą są wysyłane do dwóch sklepów o zupełnie różnych branżach i tak oto mamy np. aceton "kosmetyczny" i aceton "męski" występujący w sklepach branżowych, malarskich, gdzie zagląda mój tata, na półce zaraz obok rozpuszczalnika i lakierobejcy. INCI to samo - cena nie :D

Dlatego też część moich pędzli jest z półki dla plastyków, gdzie również się zaopatruję, próbując sowich sił w malarstwie. Pędzle z czarną rączką są ze sklepu Nanu-Nana wzięłąm bo były na przecenie i dobrze się mi nimi tworzy załamanie i "fake cresty" :) Świetnie też nakłada się nimi cienie sypkie oraz malije dolną powiekę. A wachlarzykiem zazwyczaj nakładam rozświetlacz :) Daje delikatny i nieprzesadzony efekt.Za cały zestaw dałam na promocji coś koło 10 złotych. Część pędzli używam faktycznie do malowania obrazów, te na obrazku do ryjka :D


Moim ulubieńcem do formowania kształtu brwi z ich zewnętrznej strony(nie mówię o wypełnianiu!) jest jednak pędzelek z niebieską rączką, który nawiązał stałą współpracę z kredką Essence Big Bright Eyes, która jest zbyt miękka, żeby nią malować po oku, a zbyt zajebiaszcza, żeby jej nie używać :) Świetnie rozświetla i definiuje linię brwi a pędzelek pro jej tylko w tym pomaga. Koszt? Parę złotych w papierniczym :)

_______________________________________________________________________________________________________


Jeśli jednak miałabym wskazać mój ulubiony pędzel  z pewnością byłby to ten kupiony na chybił trafił w pobliskiej drogerii za parenaście złotych. Patrząc na poprzednie wpisy widzę, że na rączce widniała nazwa "La FEMME", która teraz już się starła. Pędzel ma białe włosie i półokrągły kształt. Świetnie mi się nim blenduje cienie, a najczęściej malując się w pośpiechu nakładam na niego cień o razu rozcierając granice. 

Pędzelek La Femme - ulubieniec :)

Jeśli zależy mi na dobrze roztartym cieniu - sięgam po niego! A tak właściwie, to sięgam po niego codziennie :) Pomimo częstego i intensywnego mycia nic się z nim nie dzieje, zgubił na początku naszej wspólnej drogi parę włosków, ale od tamtej pory raczej mu się to nie zdarza. 

Cóż, dochodzę do wniosku, że najważniejsze dla mnie są dobry puchaty pędzel do rozcierania i dobry pędzelek do brwi :) Oba znalazłam! Swoje zasoby pędzlowe pewnie kiedyś poszerzę, n razie, kiedy w większości przypadków maluję tylko siebie bo na to mam czas - chętnie pooglądam u innych.

A jakie są Wasze ulubione pędzle? Może pisałyście recenzje jakichś ulubionych a ja przeoczyłam? Jeśli tak wklejcie link w komentarzu, żebym mogła do Was zajrzeć bezpośrednio do notki, będę bardzo dźwięczna :

Ściskam Was gorąco!

PS. Wspaniale do Was wrócić :)