niedziela, 31 sierpnia 2014

Szkoła Makijażu - Smoky Eye

Cześć Dziewczyny!

Udało mi się rozkręcić z makijażem dzięki temu, że obecnie spędzam więcej niż trzy dni w jednym miejscu(tj. domu) bez ciągłych wyjazdów i walizkowego życia :) Mój dzisiejszy dzień w wirtualnym świecie możnaby podzielić na parę etapów:
- wraz z Świętem Blogera zafundowałam sobie odświeżenie szablonu, bo liczba obrazków w bocznym pasku zaczęła się niebezpiecznie powiększać!
- jest ostatni dzień wakacji, a co za tym idzie tona niezadowolonych wpisów uczniów na wszystkich stronach portali społecznościowych i nie tylko :D
- dziś kończy się trzeci tydzień w naszej Szkole Makijażu której dyrektorką jest Dzika Wózkowa Mama. I na tym chciałabym się skupić :)

W tym tygodniu uczyłyśmy się o makijażu smoky eye, czyli przydymione oko. Jest to świetna propozycja na wieczór, do eleganckich kreacji i kobiecych upięć. Kiedyś mówiło się, że przy makijażu tego typu powinno się unikać mocnych ust - jednak tutaj chyba już panuje zasada "co się komu podoba" i wszelkie ograniczenia zostały zniesione. Takie klasyczne smoky eye powinno wyglądać jakbyśmy faktycznie "odymiły" sobie powiekę. Wszelkiego rodzaju ostre krawędzie powinny być rozmyte i dokładnie roztarte, żeby oko wydawało się na delikatnie "rozblurowane".

Jednak klasyczne smoky choć uniwersalne i niepodważalnie najwygodniejsze, to jest dla mnie po prostu ...nudne. W większości moją uwagę przykuwają smoky eyes w połączeniu z jakimś kolorowym akcentem i sama w tym tygodniu zdecydowałam się na taką jego wersję. 

Trzeba było się zdecydować na jakiś kolor, więc nie myśląc wiele w ruch poszedł mocny, intensywny róż. Pod malinowe paznokcie na punkcie których oszalałam :D 
Generalnie unikam tego typu makijaży, bo: 1. Mam tendencję do zbyt wysokiego rozcierania czarnego cienia. Czyli chcąc rozetrzeć jak najdokładniej docieram cieniem aż pod brwi:D 2. Nie znoszę siebie w pomalowanej dolnej linii rzęs. Mam wrażenie, że podkreśla to moje wory pod oczami i wyglądam jak panda.



TWARZ ZOSTAŁA POTRAKTOWANA:
- Max Factor Pan Stick nr 12
Dermacol 215
- Puder Rimmel Stay Matte nr 5
- bronzer kuleczkowy ROYAL



MAKIJAŻ OCZU:
- cienie z paletki BH Cosmetics Party Girl - połyskujący czarny, mocna malina, ciemny brąz
- baza pod tusz z odżywki Eveline
- tusz Yves Rocher Sexy Pulp
dodatkowo dokleiłam rzęsy Baby Queen model 17 od KKcenterHk (jak wyglądają zobaczycie TU)

POMADKA:
- Miss Sporty nr 22 - BB Nude



No cóż, jak na moje wieczne niedociągnięcia i zbyt wysokie cieniowanie - jestem zadowolona :D Nawet jakoś tak mniej niż zwykle wyglądam na pobitą ;) Ale mam nadzieję, że pani Dyrektor doceni starania?
A Wam jakie wydanie "przydymionego oka" podoba się najbardziej - klasyczne czy w kolorach?
Buziaki!

sobota, 30 sierpnia 2014

Pokaż co potrafisz na wybiegu!


Cześć Dziewczyny!

Dziś szybki przegląd, ponieważ wspólnego malowania nie widać końca, z czego ogromnie się cieszę! Uczę się już w Szkole Makijażu, a teraz będę mogła uczestniczyć w Akcji Marleny POKAŻ CO POTRAFISZ! Ogromnie mnie to cieszy, bo gdyby nie mała dawka motywacji ze strony dziewczyn pewnie odstawiłabym ćwiczenie ręki na bok a tak - jest ogromna frajda ze wspólnego malowania! W tym tygodniu do wykonania był makijaż z wybiegu.

Co rozumiem przez makijaż z wybiegu? 
Pomimo, że wydawałby się to pewnego rodzaju odmiana makijażu sesyjnego, bo modelka będzie pod ostrzałem fotoreporterów, to jednak tylko niektóre elementy z makijażem sesyjnym wybiegowy łączą. Makijaż z wybiegu może być:
1. Albo totalnie neutralny i stanowić tło dla prezentowanych ubrań i wtedy zazwyczaj dziewczyny maluje się w stylu "no make-up", albo zaznacza się mocniej jeden lub dwa elementy twarzy np. brwi, usta, kreska na oku.
2. Ma się rzucać w oczy, komponować z panującymi trendami i przesłaniem całej kolekcji, być ekstrawagancki i szalony, ale spójny ze strojem.


W obu przypadkach największą uwagę skupia się na twarzy dziewczyn, bo musi być pięknie "odpicowana", kolor wyrównany, podkreślone kości policzkowe, ewentualnie osobliwe cechy modelki. Jeśli zaś chodzi o makijaż oka...
Nie jestem znawcą, a moja opinia bazuje na opowieściach od znajomych, które chciały wkręcić się w świat modelingu(z sukcesem, gratuluję Eli!) wiem, że niejednokrotnie panie wizażystki mają tak mało czasu na dopracowanie i staranne wykonanie makijażu, że zazwyczaj jak wyjdzie, tak dziewczyna pójdzie. I sprawdza się to, gdy jest odgórnie zapowiedziane, że każda modelka ma mieć makijaż w kolorze niebieskim i pomarańczowym. Wtedy można poszaleć i każdej dziewczynie można wytrambolić coś innego i nikt nie zauważy, że coś jest nie tak. Gorzej, gdy jest jakiś wzór, który trzeba odmalować na twarzy dwudziestu dziewczyn - wtedy sprawna ręka i opanowanie byłyby wskazane.

Jednak z takich ciekawych i faktycznie opracowanych wzorów urzekł mnie Singapurski Chanel z tego roku czyli czarna powieka z niebieską linią na dolnej powiece. Swoją wersję zmodyfikowałam do grubej czarnej kreski :)


Kosmetyki, które zapewniają idealną, gładką skórę do zdjęć i potrafią zrobić niezłą "maskę":
- Max Factor Pan Stick nr 12
- Dermacol 215
- Korektor w sztyfcie Eveline art scenic 1
- Puder w kompakcie Ingrid


Do oczu użyłam:
- Kredki Essence Big Bright Eyes
- Niebieski cień mySecret (swtache tu)
- pigment no name
- tusz Yves Rocher Sexy Pulp
- dodatkowo dokleiłam rzęsy After A8 od KKcenterHk

Pomadka:
- Golden Rose Lipstick nr 126


No cóż, nie odważyłabym się tak do ludzi wyjść, mimo wszystko krecha podciągnięta pod samą brew wygląda dobrze tylko na zdjęciach :D Jednak będę miała sentyment do takich makijaży i na pewno coś jeszcze spróbuję (widziałam przeurocze makijaże z cekinami!!)
A Wam z czym kojarzy się makijaż z wybiegu??
Buziole!

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Jak wygląda wybielanie zębów z paskami Crest?

Cześć Dziewczyny!

Jak wielu z kobiet marzy mi się, by w Dniu Ślubu wyglądać idealnie i aby mojemu przyszłemu Małżonkowi zaparło dech w piersiach na mój widok. W celu tym wybieram się do fryzjerki, przywdzieję cudowną białą suknię, założę piękną biżuterię i zrobię sobie makijaż rodem z Hollywoodu. Ale żeby być w pełni ukontentowana z efektu bardzo pragnęłam przed ślubem „ulepszyć” to i owo, ażeby naprawdę całość była na miarę głośnego WOW! W związku z tym od paru miesięcy wsmarowywuje w rzęsy odżywkę 4 Long Lashes, której efektu możecie obejrzeć TUTAJ. Drugą pozycją na liście poprawek było wybielanie zębów o którym chciałam Wam dziś opowiedzieć. A właściwie to opisać wrażenia w miarę na świeżo po siedmiodniowej kuracji wybielającej, którą miałam przyjemność przebyć ostatnimi czasy. Swój zestaw zamawiałam z ebay’a, bo kierując się Waszymi podpowiedziami istniało mniejsze prawdopodobieństwo, że natrafię na podróbę :) Jak to wszystko wyglądało? Czy opłaca się zainwestować pieniążki w wybielanie? Czy są efekty? A skutki uboczne? Zapraszam do lektury!



Skąd: ebay
Za ile: około 16 (ze wszystkim wyszło 92 zł)
Ile sztuk: 7 saszetek w każdej po dwa paski na górne i dolne zęby
Czas trwania kuracji: tydzień

Jeśli chodzi o samą przesyłkę szukałam opcji z bezpłatną dostawą i nie z Chin :) Ostatecznie mój zestaw wybielający przyleciał z Irlandii w kopercie szybciej niż paczka znad polskiego morza, ale o przesyłkach krajowych i tym jakie nam fundują atrakcje przecież wiemy…

Jak wyglądała kuracja?
Wieczorem myłam dokładnie zęby i traktowałam je w miarę potrzeby nicią dentystyczną.
Na następny dzień z samiutkiego rana płukałam buzię wodą, „osuszałam” powietrzem zęby i przyklejałam paski na zęby. Ponieważ naklejanie pasków było moją motywacją do tego by wstać przed 7 rano – zazwyczaj na te kolejne pół godzinki szłam z powrotem do łóżka :) Tak, z paskami na zębach trzeba było siedzieć pół godziny. Choć raz sobie przyspałam i przesiedziałam 50 minut :)
Po seansie ściągałam zużyte paski, płukałam buzię wodą z żelowych glutków które zostawały na zębach i starałam się przez następną godzinę nie jeść ani nie pić. Potem robiłam zdjęcie, żeby na koniec zrobić kolaż porównawczy… Ale światło z dnia na dzień było tak różne że patrząc na te zdjęcia widać wielkie G… bo raz moje zęby są szare, na następny dzień białe a już na następny dzień pomarańczowe. A nie miałam lampy żeby robić wszystko w jednym świetle więc… Muszę poradzić sobie inaczej :)
Trwało to tydzień i dzień w dzień zakładałam paseczki na swe szczęki.


Moje oczekiwania i stan wyjściowy.
Zaznaczę na wstępie, że trochę z dystansem podeszłam do tego zabiegu, ponieważ w większości takie preparaty do domowego wybielania polegają na usuwaniu przebarwienia powstałego na skutek picia kawy/herbaty/palenia papierosów. No a ja mam przyżółkłe zęburaski odkąd pamiętam. Zresztą zęby są moim największym kompleksem i bolączką… Skoro już będziecie oglądać dziś mój krzywozgryz – chcę zaznaczyć, że moje kłaki były kiedyś dużo bardziej krzywe, ale aparat skutecznie większość naprostował. Niestety, w pewnym momencie pękł, a mnie nie było już stać na nowy aparat i tak sobie żyję dalej, a pieniążki zawsze znajdą inne przeznaczenie niż mój aparat…
Oczekiwałam lekkiego ale widocznego wybielenia zębów dla lepszego samopoczucia.

Czy naprawdę widać wybielenie?
Po pierwszym ściągnięciu pasków zęby były widocznie jaśniejsze i wydawały się… takie czystsze! Jednak naprawdę ogromną różnicę zauważyłam już po trzecim dniu, gdy przy uśmiechu moje zęby z daleka „rzucały się w oczy”. W sumie po trzecim dniu różnica przestawała być już tak drastyczna z dnia na dzień, choć ja ją zauważałam po każdym ściąganiu. W zdjęciu na początku posta przykładam białą kopertę do ryjka. Poniżej porównanie zdjęcia z kopertą sprzed kuracji i po tygodniu.

Cholernie żałuję, że nie robiłam tych zdjęć przy sztucznym świetle wieczorem - światło dzienne w moim pokoju płata najróżniejsze figle... Cóż, jak to wygląda na żywo? Rewelacyjnie!!! W świetle dziennym: 

LEWA PRZED | PRAWA PO

I robione komórką po ciemku z lampą błyskową:

LEWA PRZED PRAWA PO
Największą różnicę widać na dwójkach, trójkach i czwórkach, które przez nałogowe picie kawy były przyżółknięte. Ponadto zauważyłam dziwny efekt gdy robię zdjęcia z lampą, jakby moje zęby odbijały światło i w efekcie są bielsze niż białka oczu :D To co najmniej dziwne :D Jeszcze wstawiam zdjęcie z kamerki, gdzie zauważam ten dziwny proceder.

A efekty uboczne?
Prócz wyszczuplenia mojego i tak już anorektycznego portfela o prawie setkę efektem ubocznym na pewno będzie lekki ból zębów. Pisałam, że po trzecim ściągnięciu pasków było widać naprawdę dużą różnicę. Tego samego wieczora zęby delikatnie mnie bolały. Do czego mogę porównać ten ból? Jeśli nosiłaś kiedyś aparat i ściągnęłaś go po godzinie noszenia to właśnie takie jest to uczucie. Bo inaczej nie wiem jak to opisać… Lekkie ściśnięcie?
Nie wystąpiła u mnie nadwrażliwość na zimno ani ciepło – chlałam zimną pepsi z lodem, a również gorącą herbatę :)
Jedynie dziąsła troszkę ucierpiały, bo ząbki mam małe i za każdym razem musiałam delikatnie oblepiać dziąsła, żeby dojść do szczytu wszystkich zębów. No i zrywając tasiemki przez siedem dni widziałam, że dziąsło nie ma się najlepiej i jest lekko podrażnione. Ale wyleczyło się z dnia na dzień tak samo jak „zębowy ścisk” ;)



Podsumowując – na chwilę obecną uważam, że było warto, nie mogę się napatrzeć na swoje zęby, uśmiecham się częściej, naprawdę czuję się lepiej i pewniej. Patrząc na zdjęcia wyżej mam wrażenie, że ktoś majstrował z rozjaśnianiem w programie graficznym, ale... tak nie jest, bo w lustrze widzę dokładnie to samo! :) Taka głupota, a jak wpływa na poczucie własnej wartości ;) Ciekawa jestem ogromnie ile utrzymają się efekty? Ale jestem skłonna powtórzyć zabieg za jakiś czas.

A WY skusiłybyście się na takie wybielanie, czy uważacie, że to za drogi/ryzykowny dla delikatnych zębów zabieg?
Buziole!!

sobota, 23 sierpnia 2014

Szkoła Makijażu - Kreska!!

Cześć Dziewczyny!

Już drugi tydzień w Szkole Makijażu Dzikiej Wózkowej Mamy! W tym tygodniu studiowaliśmy uważnie nie tylko sam proces powstawania kresek, ale również ich znaczenie w kobiecym makijażu. Bo jest to bez wątpienia element, który przyciąga spojrzenie, pomaga w korygowaniu kształtu oka, zagęszcza optycznie rzęsy i nadaje się na każdą okazję!

Osobiście kreski są moją odwieczną miłością i do niedawna nikt chyba nie miał mnie okazji na żywo widzieć bez kreski - na uczelni był to mój makijaż dzienny, na wieczór do kreski dokładałam trochę szalonych, kolorowych cieni tworząc makijaż wieczorowy... Krechy towarzyszyły mi zawsze i wszędzie dlatego tak wspaniale, że mamy tydzień poświęcony wyłącznie im :)

Podczas mojej Akcji Kolorowanie mogłam sprawdzić z dziewczynami najróżniejsze wariacje kolorowych kresek, więc teraz postawiłam na klasyczne czarne paseczki. I choć ile dziewczyn na świecie tyle technik i rodzajów tych pięknych czarnych ozdób oka, to chciałam Wam pokazać najczęściej używane przeze mnie cztery rodzaje.


Nr 1 Pierwsza kreseczka jest mega cieniutka i delikatna. Bez intensywnego wpatrywania na żywo prawie wcale jej nie widać, a rzęsy są ślicznie zagęszczone i całe oko przez to wydaje się "wyraźniejsze" i jego kształt bardziej podkreślony. Nie ma tu na końca ogonka, a linia zaczyna się i kończy wraz z początkiem i końcem włosków. Idealny przy bardzo subtelnym makijażu, do szkoły albo w kombinacjach no-make-up. 

Nr 2 Druga propozycja to kreska, która ma już ogonek :) Może być grubsza, chudsza, ale jej początek przy wewnętrznym kąciku zaczyna się albo równo z linią rzęs, albo od połowy oka (tuż nad źrenicą). Tutaj akurat zaczęłam równo z linią rzęs, bo... po prostu mnie jest źle gdy zaczynam krechę od połowy oka :) Choć właśnie takie kreski pięknie zmieniają nam oczy w "kocie" i tworzą mega zalotne spojrzenie. Na przykład moja siostra rewelacyjnie wygląda w kresce zaczynanej od połowy oka i lekko rozszerzającej :)

Nr 3 Trójka to rodzaj kreski, którą stosuję najczęściej i zawsze raczej ta wersja gościła u mnie na oku. Docieram linerem do samego wewnętrznego kącika (eyeliner musi być wodoodporny, bo to miejsce jest baaardzo łzotwórcze:P) Obrysowując tak oko mam wrażenie, że oko jest większe, ale jednocześnie trochę "rozciągnięte" - nie tak jak przy kocim wydaniu z krechą od połowy oka, ale delikatniej i wciąż lubię taki efekt :D

Nr 4 Czwarta wersja, którą widzicie powyżej to chyba mój ulubieniec na wieczór. Kreskę  lekko przydymiany i cieniujemy - nieważne, czy grubą, chudą, od połowy oka, czy ciągniętą przez całą długość. Jeśli robicie kreski czarnymi kredkami do oczu będzie Wam łatwiej, bo stworzoną linię wystarczy rozetrzeć przy granicach. Jeśli tak jak ja robicie kreski zasychającym eyelinerem - konieczny będzie czarny cień i skośny/prostu pędzelek do kresek. Efekt wart grzechu, idealnie współpracuje ze smokey, rozświetlonymi elementami i sztucznymi rzęsami :) Poniżej na przykład mocna wersja wieczorowa z kreską dokładnie tą którą robiłam do kolażu powyżej, oraz zdjęcie z siostrą, gdzie rozmyłam sobie kreskę nr 2.


No ale czas na dzisiejszą kreseczkę, którą widziałyście w pierwszym zdjęciu tego posta. Jest to troszkę grubsza wersja kreski, którą nazwałam szczęśliwą dwójeczką. Razem z nowym pigmentem o którym napiszę niebawem stworzyły zgrany duet. Ale ta właśnie kreska jest o tyle fajna, że pomimo swojej delikatności idealnie nadaje się jako "baza" do przyklejenia sztucznych rzęs, nawet tych na czarnym pasku. 

Dzisiejszy makijaż właśnie chciałam uzupełnić najlepszymi rzęsami jakie do tej porysmiałam: Ardell  120 Demi Black.  Ja sama oglądałam wszystkie poradniki na temat sztucznych rzęs to wszystkie dziewczyny pracowały właśnie na tych rzęsach. Dlatego jak zobaczyłam je na KKCenterHk wiedziałam, że muszą być moje!! 


Pasek jest przezroczysty i idealnie miękki, aplikacja przebiega... parukrotnie łatwiej i sprawniej niż przy dotychczas używanych parach! Ponadto nie mogę nie wspomnieć o efekcie, który totalnie mnie zauroczył! Pomimo tego, że po przyklejeniu nasze rzęsiory są wydłużone i zagęszczone to wciąż wyglądają mega naturalnie! 


Piszę dziś przy okazji kresek o rzęsach Ardell, ponieważ zobaczycie je w całej okazałości na delikatniejszych kreskach, a używam je od jakiegoś czasu praktycznie co najmniej dwa razy w tygodniu. Dlaczego? Po dokładnym zbadaniu ich wytrzymałości na moim oku przy łzach i pocie zdecydowałam, że użyję ich w swoim makijażu ślubnym :) (o ile ich do tej pory nie zajadę:P)



No pomimo, że Demi Black nie są jakoś mega dłuższe od moich naturalnych to same widzicie jaka jest różnica w zdjęciach! A w makijażu ślubnym wszystko musi być perfect, więc mam nadzieję, że z tą kreską i tymi rzęsiorami tak właśnie będzie! :) No ale nie rozgaduje się więcej, ślubny makijaż jeszcze nie dziś :) Dziś zobaczycie tylko jego część, a właściwie pigment, kreskę i rzęsy :P Reszta 20 września :D


O tym jak najlepiej rysować kreski, jak robić to symetrycznie oraz jak dopasować kształt krechy do swojego oka mówiła Red Lipstick Monster i w tej kwestii odsyłam Was własnie do niej TUTAJ.
A Wy jakie kreski preferujecie??
Koniecznie pochwalcie się w komentarzu, jak macie link do Waszych makijaży z ukochaną kreską - wklejajcie czym prędzej! :)
Buziole!

niedziela, 17 sierpnia 2014

Szkoła Makijażu - Makijaż Dzienny

Cześć Dziewczyny!

To już drugi post dzisiaj, bo tak się zakręciłam, że wczoraj nie zdążyłam wejść dłużej na Internet. Jeśli uważacie, że nie tylko dbanie o twarz, włosy i ciało jest ważna - zapraszam Was do postu o pielęgnacji sfer kobiecych i ewentualnych dyskusji pod postem :D

Tymczasem przechodzę do przyjemniejszej części, a mianowicie zapisałam się do Szkoły. Co więcej jest to Szkoła Makijażu. Ale nie taka zwykła! :) Jest ona prowadzona przez Dziką Wózkową Mamę! Kto brał kiedyś udział we wspólnych akcjach wie, że to najfajniejszy motywator do działania, więc i ja postanowiłam skorzystać i wraz z zapisanymi dziewczynami ćwiczyć rękę i swoje umiejętności tydzień za tygodniem. Zaczynamy od makijażu DZIENNEGO!

Makijaż Dzienny myślę, że każda z nas może rozumieć inaczej i pomimo paru zasad, którymi wypadałoby się kierować przy jego tworzeniu, to możemy mieć wobec niego inne oczekiwania, czy też wymagania.

Mój makijaż dzienny ma dwie wersje:
1. Wersję domową, czyli taką, gdy siedzę w domu i po prostu chcę delikatnie się podmalować, żeby nie straszyć na przykład listonosza :) A odkąd moje rzęsy urosły jak głupie po odżywce 4 Long Lashes - tuszowanie robi mi większość makijażu ;)
2. Wersję do pracy, czyli makijaż delikatny, ale pełny i wytrzymujący cały dzień skakania, biegania po polu i znoszenia różnych warunków atmosferycznych. Jest to makijaż, który jestem w stanie zrobić w środku nocy, ponadto jest to taki pewniak, który wiem że wyjdzie i wiem, że będzie dobrze wyglądał. :D


Wersję domową opiszę w dwóch słowach - tusz i korektor pod oczy :D Jestem w stanie tak żyć i czuć się dobrze. Moje naturalne sińce pod oczami sprawiają, że czuje się niepewnie, samo zakrycie ich i podkreślenie rzęs sprawia, że czuje się sama z sobą lepiej.


Jeśli zaś chodzi o wersję do pracy sprawa ma się następująco...
1. Na wchłonięty krem nakładam bazę pod cienie Bell.
2. Nakładam na całą ruchomą powiekę cień przypominający bronzer z paletki Wet n Wild. Rozcieram ku górze.
3. Z tej samej paletki Ciemnym brązem rysuję kreskę nad linią rzęs i delikatnie podkreślam brwi.
4. Smaruję rzęsy odżywką Eveline, która przedłuża żywotność tuszu.
5. Tuszuję moim ulubionym tuszem Sexy Pulp Up z Yves Rocher.
6. Nakładam na twarz mokrą gąbeczką podkład Giordani Gold, albo krem DD od Bell.
7. Pod oczy wklepuję jasny, a potem delikatnie poprawiam ciemniejszym korektorem Maybelline Affinitone (nr 1 i 2) 
8. Całość przypudrowuję delikatnym sypkim pudrem Revlon Colorstay Aqua.
9. Nakładam na policzki trochę różu i rozświetlacza w jednym Farmasi.
10. Na usta nakładam bezbarwną odżywkę, albo wklepuję palcem nawilżającą pomadkę, błyszczyk - tutaj wklepany Luxury od Golden Rose nr.10


I to w sumie tyle?
W takim makijażu czuje się pewnie, staram się nakładać kosmetyków oszczędnie żeby całość wyglądała naturalnie i świeżo. Ale wciąż jest to propozycja, która trzyma się u mnie doskonale i najchętniej wybieram ją do pracy. Pasuje do każdej sytuacji i stroju, no - może z wyjątkiem bankietów :D 

A Wasz dzienniak z ilu kroków się składa?
Ściskam mocno!

Za ciasne spodnie i upał... katastrofen!


Cześć Dziewczyny!

Ostatnio miałam okazję poznać naprawdę przesympatyczną Panią Z., z którą przegadałam ponad dobre dwie godziny o ślubie, problemach i planowaniu rodziny. Tak, Pani Z. pracuje jako instruktorka w poradni życia rodzinnego w pobliskim miasteczku, jednak jest osobą tak sympatyczną, że cały ten czas zleciał mi niczym na pogawędkach z dobrą babcią. Pani Z. nie tylko wyglądem, wiekiem, ale i sposobem wyrażania się i postrzegania otaczającego nas świata do złudzenia właśnie przypominała mi babcię. Wszystkim, które wybierają się na takie rozmowy życzę aby trafiły na tak serdecznych ludzi :) Ale dlaczego wspominam o Pani Z. skoro dziś chciałam Wam powiedzieć o żelu do higieny intymnej? A no bo rozmawiałyśmy o naszej świadomości.

Gdy byłam nastoletnim buntującym się przeciw wszystkiemu szczylem i zaczął się u mnie okres dojrzewania nie bardzo wiedziałam co, jak i gdzie, a nie mieliśmy wtedy komputera, nie wspominając już  internecie. Tak, byłam dwunastoletnią nieświadomą życia pokraką, która myślała, że od całowania można zajść w ciążę... Ale moja mama, pomimo, że nie bardzo radziła sobie z rozmawianiem ze mną na takie tematy jak okres, ani w głowie było jej tłumaczenie o tym jak przebiega cykl, wybrnęła z sytuacji kupując mi na mikołaja" wspaniałą książkę "Co się dzieje z moim ciałem?". Głodna wiedzy i wytłumaczenia co się ze mną dzieje i dlaczego właśnie tak pożarłam książkę wracając pewnego popołudnia do domu. Szczególnie zainteresowała mnie sekcja o dojrzewaniu chłopców, jednak znalazłam chyba odpowiedzi na wszystkie pytania, które mnie wtedy dręczyły. Czułam się chwilowo zaspokojona, aż poszłam do liceum, pochłaniałam książki do biologii, potem szperałam po internecie, bo moje zainteresowanie własnym ciałem było naprawdę wielkie...

BUM!
Przenoszę Was do niedalekiej przeszłości, kiedy to odnalazłam bloga Anwen i zaczęłam namiętnie czytać alternatywne sposoby dbania o włosy. Kupuję pierwsze buteleczki płynów i żeli do higieny intymnej namiętnie kładąc je na włosy. Loki faktycznie są po nich ładniejsze, ale większość z preparatów działa na całość kłaczków jakoś tak przesuszająco... Buteleczki po zużyciu lądują w koszu a ja zapominam o takich wynalazkach.
Parę miesięcy po tych eksperymentach męczą mnie ciągłe przeziębienia pęcherza. Siedzę w Kieleckim akademiku zaparzając jakieś zioła i zwijam się z bólu robiąc kolejne okłady. Przeszło! Wizyty na basenie fundują mi kolejne przykre niespodzianki po których zmieniam się w stałą pacjentkę mojego ginekologa. Aż w końcu zaczyna się kolejny dla mnie  semestr akademicki a mnie dopada choroba nerek... Przy badaniu wychodzi, że nie tylko cały mój organizm jest cholernie odwodniony, ale też okolice intymne są przesuszone. Prócz zastrzyków dostaję tonę tabletek i zalecenie na stosowanie delikatniejszych środków myjących do higieny intymnej... Wrr... Jak sobie przypomnę tamte miesiące to mnie aż dreszcze przechodzą! 
Powiedziałam sobie wtedy, że już nigdy nie dopuszczę do przeziębienia nerek i będę o siebie dbać! Minęło sporo czasu, a żele do higieny intymnej na stałe zagościły na mojej półce. Sięgam chętni po te apteczne i drogeryjne, jednak zawsze staram się mieć jeden w pogotowiu. 
_______________________________________________________________________________________________________________

I znów chcę powrócić do tematu świadomości naszego ciała, ponieważ mamy okres wakacji, gdzie znów królują nam baseny i ogólnodostępne kąpieliska, ciasne stroje i obcisłe szorty. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nie warto wciskać się w upał w te krótkie opinające pięknie tyłek spodenki, kiedy czuję jak pod spodem ciało przy ponad 30 stopniach się zaparza lepiej niż herbata zalana wrzątkiem. Odparzenia, pieczenie - daj Boże tylko to! Kiedyś takie rzeczy mnie jakoś nie dotykały, a im starsza jestem, tym łatwiej o podrażnienia, które ja na złość - wolniej się goją!

Dlatego też z ogromną przyjemnością używam już jakiś czas normalizującego żelu do higieny intymnej z Green Pharmacy. Rynek jest przepełniony produktami o kuszącej nazwie "śmietanowych", "ciasteczkowych", "owocowych" albo "orzeźwiających" zapachów, które bez bicia przyznaję - uwielbiam. Mój żel bije zaś po oczach KORĄ DĘBU i drzewem herbacianym. I trochę mnie to przeraziło, bo oczami(a właściwie nosem) wyobraźni wyczuwałam zapach takiego rozmoczonego drewna... Zapach zaś o dziwo jest niezwykle delikatny, ale przyjemny i słodkawy. Producent informuje nas, że kompozycja zapachowa jest stworzona bez zastosowania alergenów. Ale powiem Wam szczerze - wiem z doświadczenia, że i produkty hipoalergiczne mogą uczulać, więc dopóki sama nie sprawdzisz - nie możesz być pewna czy coś Cię nie uczula. 

Opakowanie to prosta i poręczna butla z cienkiego plastiku, która jak widzicie na zdjęciach jest PRZEZROCZYSTA! Kurczę! Jest to chyba jeden z nielicznych żeli, kiedy widzę ile mi jeszcze zostało! Przyznaję, że resztę sprawdzałam pod lampką, bo plastik był biały albo kolorowy. Za to ode mnie duży plus, bo lubię kontrolować stan kosmetyków w łazience :) 
Jeśli chodzi jeszcze o udogodnienia - pompka (której jestem fanką) działa jak należy, a mianowicie współpracuje prawidłowo z konsystencją produktu. Tak, jest to żel, ale ani  nie taki baaaardzo gęsty i galaretowaty, ani też za bardzo lejący. Dzięki temu nie zapycha pompki, nie rozlewa się wszędzie dookoła, ale dobrze jest go rozprowadzać. Kolor również jest przezroczysty, a sam "dżel" pieni się delikatnie. Z małą ilością wody zamienia się w taki miły mus.


Nie chcę pisać, co mówi o tym żelu producent, bo to znajdziecie na opakowaniu i w internecie również. Pisałam Wam, że żele do higieny intymnej są moimi dobrymi przyjaciółmi, bo używam ich do wielu celów tym z kolei chcę się z Wami podzielić, bo testowałam mój żel z Green Pharmacy nie tylko zgodnie z przeznaczeniem :)

Do czego możemy użyć żelu do higieny intymnej?
1. Oczywiście zgodnie z przeznaczeniem czyli do pielęgnacji okolic intymnych. Dlaczego są lepsze niż normalny żel pod prysznic? Bo są delikatniejsze, mają zazwyczaj pH zbliżone do odczynu tamtych sfer, co nie narusza tak naszej naturalnej mikroflory bakteryjnej. Żele czasami, tak jak i ten mój z korą dębu są idealne na każdego rodzaju podrażnienia - czy to od odparzeń, podrażnień po goleniu, czy też podrażnień spowodowanych noszeniem za ciasnej bielizny(znacie ten ból, gdy koronka przy Waszych pięknych majtach niemiłosiernie obedrze Wam skórę? Nie? To macie szczęście!!:) ) Warto kupić małe pudełeczka, przelać trochę żelu i zabrać ze sobą w podróż.
2. Do włosów. Niektórym faktycznie służy :)
3. Do mycia pędzli. Idealne! Delikatne, nie męczą tak włosia, czasem po takim żelu nie trzeba nakładać odżywki i są milutkie :) (tak, mam odżywkę do pędzli, która nie sprawdza się do moich włosów a do golenia nóg się nie nadaje, bo mam po niej wysypkę:P)
4. Do mycia rąk! Lepsze niż każde mydło w płynie! Poobdzierane ręce po szuflowaniu 6-ściu ton węgla źle reagują na wszystko czym można by je domyć. Żel delikatnie łagodzi rany i tak NIE PIECZE! Po przesuszeniu rąk, gdy łaziłam cały dzień w upapranych w farbie łapach też zdał egzamin :)
5. Na krostki na plecach. Kiedyś wyczytałam to na jakiejś stronie i faktycznie staram się przemywać plecy delikatnym żelem,a potem dopiero przecieram je Davercinem. I na pleckach jest o niebo ładniej!
6. Do całego ciała/do golenia. Skoro można plecy, to dlaczego nie całego siebie? Próbowałam na nim usunąć zbędne owłosienie z nóg. I wiecie co? Miałam mniej irytujących, czerwonych punkcików niż zazwyczaj! :D

Butla mieści sobie 300ml, jest opakowana w kartonik ze wszystkimi informacjami i składem, a w sklepie online kosztuje 11,99zł. I co? Jestem jak najbardziej na tak!
_______________________________________________________________________________________________________________

Wracając do moich rozmyślań - dziesięć lat po mnie zaczęła dojrzewać moja siostra. Z dumą przekazałam jej moją książkę, bo z jej gadania wywnioskowałam, że jest takim samym laikiem jak ja w jej wieku. Po pół roku zapytałam:
"Przeczytałaś książkę i wiesz już wszystko, nie?" 
W odpowiedzi usłyszałam puste: "NIE. A PO CO?"

Bądźmy świadome, w każdej dziedzinie, a zwłaszcza tej, która bezpośrednio nas dotyczy.
Buziole!

środa, 13 sierpnia 2014

Ślubne Rozważania 11 - Walka z czasem


Cześć Dziewczyny!

Dziś post chaotyczny, bo jak w tytule zaznaczyłam - prowadzę nieustanną walkę z moim zegarkiem. 
Patrząc wczoraj na mój mały, doślubny odliczacz czasu zobaczyłam same pały - 1 miesiąc, 1 tydzień i 1 dzień. I wiecie co? Jakiś 1 tydzień temu zdałam sobie sprawę, jak to cholernie MAŁO czasu...

Poskutkowało to oczywiście zaistnieniem syndromu "nerwówka", który włączył mi się nagle z dnia na dzień powodując:
- pryszczycę
- opóźnienie comiesięcznej wspaniałości
- ciągłe kłótnie z wszystkimi o byle pierdołę
- kiwanie nogą gdy siedzę spokojnie
- zgrzytanie zębami
- problemy ze spaniem
- dziwne rozkminy egzystencjonalne
- tłuczenie szkliwa znajdującego się w zasięgu moich rąk
....i wiele innych mniejszych rzeczy, które uprzykrzają życie mi i innym dookoła.

Mówiąc krótko - w pewnym momencie nie mogłam sama ze sobą wytrzymać i wdrożywszy w życie plan tabletek uspokajających ogarnęłam rzeczywistość i wyżywam się obecnie na klawiaturze. 

Dlaczego chciałam poruszyć temat walki z czasem?
Mój przyszły Mąż pracuje, ja szczęśliwie mam wakacje, podczas których miałam ambitny plan napisać pracę magisterską. Jednakowoż w całej stercie planów, kosztorysów i list do zrobienia "przed ślubem" nikt nie wpisał takich pozycji jak:
- czas na dogadywanie się z wszystkimi na miesiąc/tydzień przed
- sprzątanie/wszelkiego rodzaju remonty

I o ile na to drugie jakoś staram się roztroić i pomóc rodzicom przy wymienianych od dziesięciu lat panelach podłogowych( oraz myciu wszystkich okien/płytek/łazienek/kuchni/wszystkiego w domu...) to naprawdę patrząc na swój przecież wakacyjny "grafik" - nie wiem gdzie mam co upchać... Aż włos mi stanął dęba na plecach, gdy pomyślałam sobie, że pracowałabym przez wakacje i trzeba byłoby ograniczać wszystko do tych paru godzin "po robocie". Te dwa lata szybko minęły! Mam wrażenie, że aż za szybko... 



Z rzeczy przyjemniejszych - dodałam sobie 100pkt do samodzielności kupując paski wybielające z eBay i jestem w trakcie testowania. Spodziewajcie się recenzji na dniach, o ile nie wypadną mi po nich zęby obiecuję wstawić również fotorelację racząc Was fotencjami mojego krzywego uzębienia :)

A Wam kiedy najszybciej ucieka czas?
(pomijając już wszystkie odpowiedzi dotyczące rannego wstawania:P)
Buziole!

piątek, 8 sierpnia 2014

Jest deszcz, ale gdzie tęcza??

Cześć Dziewczyny!

Z racji nieuchronnie zbliżającego się WIELKIEGO DNIA jeździliśmy ostatnio po całej Polsce rozwożąc białe koperty dla weselnych gości. Powiem Wam, że nic mnie tak nie męczy jak całodniowe eskapady autem, więc ostatni tydzień był dla mnie niczym wyjęty z życiorysu. Odespałam i wracam do świata żywych :)

Już w niedzielę miał pojawić się ten tęczowy post, ale rozjazdy skutecznie opóźniły publikację. Na tęczowy makijaż skusiła się Paulina i Marta, która już wcześniej jako niespodziankę dodała go w tygodniu zielonym :) Klikając w zdjęcia polecicie prosto do ich wpisu!


I ja też postanowiłam pobawić się w kolorową papugę :) Ale że nie mogłam się zdecydować na zestawienie kolorów zaczęłam od najprostszego zestawienia - matowe/lekko satynowe cienie, tylko pięć kolorów, delikatnie roztartych bez kreski ani żadnych dodatków. Wyszło bardzo świeżo i pomimo swej pstrokatości fajnie wyglądał jako dzienniak :)


Potem do tego co już miałam dołożyłam kolejnych, bardziej roziskrzonych kolorów no i moje nowe pigmenty, w których jestem po prostu zakochana :) Ach! Nie obeszłoby się bez wzmocnienia roztartą, niewyraźną, czarną kreseczką :) Makijaż nabrał trochę bardziej wieczorowego wyrazu przez to blink blink.


Na żywo mocniej widać było różnicę między tymi makijażami. Mój Luby bardzo polubił tą drugą wersję :) Ale, żeby nie było tak nudno postanowiłam dołożyć jeszcze coś, czego nie włożyłabym ani na dzień ani na wieczór - dołożyłam rzęsy w rozmiarze XXL!


Rzęsy, które tutaj widzicie pochodzą ze strony KKCenterHK ogromniasta para o wdzięcznej nazwie "Red Cherry" i numerku #101. 
Nie mogę odmówić uroku wszystkim pudełeczkom, w których przychodziły do mnie w ramach współpracy rzęsowe wielopaki, jednak takie plastikowe pudełeczka jak pokazane na zdjęciu obok są... no zwyczajnie najwygodniejsze! Po pierwsze - widać od razu po co sięgam, po drugie - zajmuje mniej miejsca, a po trzecie i najważniejsze - po ściągnięciu rzęs można je bezpiecznie z powrotem przykleić bez odkształcania. 
No jeśli chodzi o same rzęski - same widzicie. Są ogromniaste! I raczej najlepiej sprawdzą się przy szalonych sesjach zdjęciowych, albo makijażu artystycznym. Ujęcia z góry albo z boku wyglądają naprawdę zdumiewająco :) Trochę nierealistycznie, ale kobieta wygląda jak żywy obraz z wachlarzem rzęs...
Na opakowaniu jest napisane 100% human hair, co szczerze powiedziawszy trochę mnie na początku przeraziło! gdyby było napisane samo "natural" myślałabym, że rzęsy pewnie pozyskiwane są z krów (wiecie, jakie krowy mają piękne, długie rzęsy???:D) ale, że niby ludzkie? Hmm... To chyba przepalane albo "spawane" jakoś do kupy, bo mimo szczerych chęci nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś na świecie takie ma, nawet po najlepszej odżywce :) 
Red cherries są na czarnym pasku, dość grubym, no ale powiedzmy, że rozumiem - utrzymać takie ciężkie włoski na chudym pasku byłoby ciężko. 
AA! Właśnie co do ciężkości... Bardzo czuć je na oku (trudno żeby nie!) i w ogóle miałam problem z normalnym funkcjonowaniem :D Otwieranie oczu na maksa nie wchodziło w grę. Dlatego na obu zdjęciach obok mam oczy jakbym zaraz miała kopyrtnąć :D Nie żebym nie próbowała - owszem, otworzyłam oko trenując w międzyczasie mięśnie okołooczne, ale skończyło się tym, że patrząc na moją twarz nie było widać nic innego jak... rzęsy :D
Cały kolorowy makijaż ZNIKNĄŁ pod wachlarzem czarnych kłaczków wybijających się na pierwszy plan.

Jeszcze na dokładkę dwa ujęcia z przedziwacznej sesji, zakrywające wszystko czarne firany i moje wymęczone oczyska :D

(Ps. Przypominam w razie chęci na kupno tych albo innych rzęs z  KKCenterHk na hasło "picolaworld" dostaniecie zniżkę 10%. innych rzęsach możecie przeczytać pod etykietą "sztuczne rzęsy" na dole strony :) )

Koniecznie pochwalcie się w linkach, jeśli macie jakiś tęczowy makijaż!
Buziaki!

sobota, 2 sierpnia 2014

Chcemy szybko, chcemy więcej, zaniedbujemy...

Cześć Dziewczyny!

Dziś szybko post refleksyjny, a tak konkretniej zmusiło mnie do myślenia pewne zjawisko, o którym pewnie nie miałabym pojęcia, gdyby nie moja kochana Gabi. Podczas naszego babskiego posiedzenia gdy dała się namówić na hybrydowe mani, opowiedziała mi o tym, jak to żadna kosmetyczka nie chce się podjąć zrobienia ombre na hybrydach. Pośmiałyśmy się z tego i sprawa ucichła.

Na następny dzień na fejsbuku pojawiły się tutoriale dotyczące tego w jaki sposób można zrobić ombre i pojawiła się dyskusja na ten sam temat - żadna z kosmetyczek nie podejmuje się tego typu zdobienia. Tłumaczenia?
Od najgłupszego, czyli:
1. Nie da się.
2. Nie można, bo lakier się źle łączy(??)
3. Nie wykonujemy (czyli de facto tłumaczenia brak, albo argument "nie bo nie")
aż po mój ulubiony...
4. To za długo trwa, trzeba dodatkowych akcesoriów i dużo pracy.

No cóż, nie jestem kosmetyczką a jeśli coś wychodzi mi naprawdę źle to są to paznokcie (pracuję nad tym:P), ale te wszystkie dziwne opinie skłoniły mnie do spróbowania. Jakież to ombre musi być trudne i pracochłonne, że nikt nie chce go wykonywać? I wiecie co? Gówno prawda... Moja niewprawiona ręka poradziła sobie szybko, nawet na lakierach słabej jakości, wcale nie trwało to wieki dłużej (no dobra, prawą rękę malowało się gorzej :P) ale różnica pomiędzy normalną hybrydą a tą ombre nie była aż tak wielka. Ale cóż - trzeba włożyć w to więcej pracy, serca i umiejętności. A można po prostu odmalować jednym kolorem na szybko pazury i zarobić...  Znajoma A., która zajmuje się wizażem powiedziała mi podczas ostatniej imprezy, że dziewczyny nie chcą się zgadzać na bardziej wymyślne wzorki, bo tracą czas podczas którego mogłyby po prostu zrobić dwa normalne malowania i nie być do tyłu z kasą... 



No cóż... 
I wiecie z czym mi się to skojarzyło? Z pytaniami PUSTYCH(przepraszam za słowo, wytłumaczę potem) początkujących blogerek: 
"Jak szybko zdobyć wielu obserwatorów?", 
"Jak szybko zacząć zarabiać na blogu?",
"Jak stać się popularnym blogerem?" itp.

Kto od razu po studiach staje się kierownikiem?
Od kiedy po pierwszym miesiącu pracy dostaje się najwyższe pensje i full profitów?
Człowiek swoją pracą i wkładem jest w stanie ZDOBYWAĆ, nie ważne czy chodzi o dobra materialne czy te niematerialne... To dotyczy zarówno kosmetyczek, fryzjerów, blogerów jak i każdego z nas! Czy jeśli wiecie, że ktoś do kogo się udajecie(z jakiegokolwiek powodu) robi to coś z pasją, chętnie Wam doradzi, nie odwala swojej roboty, "bo musi" i nie przelicza człowieka na pieniądze tylko próbuje w nim dostrzec indywidualnego klienta z indywidualnymi potrzebami - nie wrócicie do tej osoby chętniej? Nie wspominając o poleceniu znajomym! A osoba, która się skupia wyłącznie na własnych korzyściach niestety - jest dla mnie pusta.

Taką małą refleksją zakończę dzisiejsze rozkminy.
Dzięki Bogu poznałam na razie same osoby, które prowadzą blogi z pasją, chcą dać coś od siebie i wkładają w to serce. Reszta schodzi na dalszy plan. 
Tak miło do Was wracać :)
Buziaki!