środa, 31 października 2012

Grzebing w cudzej kosmetyczce


Hejka! 

Jako, że już Wszystkich Świętych, a w związku z tym w najbliższe dni nie będę miała na nic czasu dziś trochę bardziej kolorowa i pełna zdjęć notka :) Kto jest już po jesiennym dole to teraz pewnie czuje ulgę i funkcjonuje normalnie. Ja mam opóźniony zapłon i depresja dopadła mnie dopiero teraz… Ale jest wiele poprawiaczy humoru, więc da się szybko zebrać do kupy! Postanowiłam sobie dziś zrobić Zmyślane Muffinki i zrobić różowy dzień:) Wymyślane babeczki z migdałami cukrem, wanilią i białą czekoladą zapchały brzusio i od razu było lepiej :D Ale jeśli chodzi o jeden z pierwszorzędnych optymistycznych aspektów to na pewno jest to wygrana w konkursie u Trustmyself. Oczywiście brak mi słów na sam fakt wygrania, ale potem zaczęło się robić tylko ciekawiej, gdy okazało się, że po nagrodę mogę sobie… podjechać, bo jest to odległość zaledwie 10km :) Internetowy świat codziennie mnie zadziwia… Miałam okazję zobaczyć na żywo piękny makijaż mojego makijażowego guru i utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że dziewczyna ma niesamowity talent! Uff… Ale gdy tylko wróciłam do domu, zamknęłam się w pokoiku i rozpakowałam śliczną paczuszkę ujrzałam TO:



 Paletka zachwyciła mnie od razu, zaczęłam macać i sprawdzać i już kombinuję makijaże z jej użyciem:) Do pędzli musiałam się przekonać, bo przyznam szczerze, nigdy nie miałam pędzla i dopiero uczę się ich używać. (Sprostowanie – kupiłam sobie kiedyś jeden w Rossmanie, który mnie bardzo kłuł i nie lubiłam go używać, ale był to pędzel uniwersalny...). Dopiero gdy zaczęłam nakładać kolejno kosmetyki miziając się milutko po buzi pokochałam je z całego serca! Tym większe było moje zdziwienie, że nakładając róż nie musze już wielokrotnie wklepywać go w gąbeczkę, wystarczy delikatnie musnąć pędzlem kolorową powierzchnię  i efekt jest taki sam! Jestem wniebowzięta! Pędzelki sa tak zgrabnie i elegancko wykonane, że nie mogę się napatrzeć. 




No cóż, dziewczyny ostatnio podliczały ile kosztuje ich twarz:) Ja niestety nawet nie chcę tego robić, żeby się nie stresować, że mniej, czy więcej niż inne. Za to uwielbiam zaglądać do Waszych kosmetyczek i wypatrywać co tam za cudeńka chowacie(a nóż coś podpatrzę:P). Także dziś robią mały wgląd do mojej kosmetyczki, która… również jest różowa:) Szczerze? Jest to zbieg okoliczności, gdyż nie jestem jakimś amatorem różu(wystrój bloga podporządkowywałam pod szablon podstawowy, ale kolejny róż:))ale przeciwnikiem również. Otóż Panie i Panowie oto moja kosmetyczka:

 


A w niej parę kremów, które zmieniam co chwilę…



Fluidy i mus, oraz dwa matowiacze w kamieniu.
1.Mus średnio mi spasował, wydaje mi się, że wysusza mi skórę…
2. Wypełniający zmarszczki :D Dostałam od mamy, bo wybrała sobie za ciemny. Duuużo za ciemny..
3.A ta kupa w pojemniczku po gąbeczkach to fluid Manhattanu! W pierwotnej wersji był w czarnym, totalnie nieprzezroczystym pojemniczku. Gdy już nie mogłam z niego nic wydobyć, rozcięłam dziada a tam.. okazało się, że podkładu a podkładu! Tak złego opakowania to jeszcze w życiu nie miałam! Więcej wyskrobałam z tej przeciętej części niż użyłam przez ostatnie miesiące… Ogromny zawód. Szkoda mi było takiej ilości więc jest jak jest:)
4. Puder w kamieniu Ingrid – średni, ale tani, więc nie oczekiwałam wiele. Na co dzień ok.
5. Rimmel Stay Matte – kupiłam za namową koleżanki i jest to mój ulubiony puder!!!




Oczowe przybory:
1. Tusz z Avonu – moje ulubione tanie tusze… korzystam z nich odkąd pamiętam. Wciąż wracam.
2. Tusz Bell – oklejony taśmą, bo kolory zaczęły spływać i brudzić ręce. Pierwszy tusz z gumową szczoteczką który byłam w stanie używać, również tani.
3. Ostatni nabytek – Essence… No cóż. Czegóż można chcieć za 9złotych? Źle mi się nim maluje, skleja rzęsy tak, że musze potem rozczesywać czystą szczoteczką, ale wypełnia lukę w oczekiwaniu na przesyłkę AVONuJ
4. Korektor Bell – lubię, podoba mi się krycie i jestem z nim od lat. Szczerze znalazłam mu już chyba zamiennika, który jest „mniej suchy” ale najpierw muszę upolować:)
5. Korektor Synergen – na czerwone placki. Dostałam baaardzo dawno temu, używam sporadycznie, gdyż bardzo wysusza.
6. Czerwony róż Ingrid – tani, dobry, lubię :)
7. Bronzer Ingrid – fajny do konturowania. Tani, dobry, też lubię:)
8. Cienie Pease – moje ulubione! Dostałam od Lubego i lepiej nie mógł wybrać:) Absolutny must have!
9. Wibo – czterokolorowy cień. Mama kupiła, ale ona nie umie, ani nie lubi malować się cieniami, więc odziedziczyłam :) Jak dla mnie raczej słabyy…



Oraz coś pod etykietką „inne”
1. Tweezer do brwi – za dyszkę:) do nadania brwiom ostatecznego kształtu, zamiennik nożyczek. Wynalazek hmm… taki sobie:)
2. Kredki Miss Sporty – kupione w dual pack-u dawno dawno temu. Szarej używać nie umiem, Czarna wciąż się trzyma, choć już prawie nie używam kredek do oczu, więc nie kusi mnie by kupić nową. Ta w zupełności wystarczy:)
3.Brązowa kredka – ulubiona! Idealny kolor do nadania linii moich brwi(bo do tego jej używam) Nie za miękka, nie za twarda. Love it!
4. Celebrities Eveline eye liner – Ulubiony kosmetyk wszech czasów. Odkąd odkryłam ten liner robienie kreski stało się przyjemnością. To już któryś z kolei kupiony przeze mnie, uwielbiany również przez mamę.
5. Baza pod makijaż SORAYA – kupiona na studniówkę. Wciąż sprawdza się świetnie, używam jej na jakieś okazje i nie narzekam :)
6. Gąbeczka! Do tej pory nieodłączny twórca mojej „tapety” :)



W kosmetyczce nie mieszczą się już moje paletki, które w sumie były trochę używane, trochę maltretowane, raczej średniej jakości.
1.Pierwsza paletka to Ruby Rose, dostana na urodziny:) Lubi się obkruszyć i nie ma tak intensywnej barwy, jak by się mogło wydawać. Ponadto wiele kolorów na powiece wygląda zupełnie inaczej niż na paletce. To uciążliwe przy komponowaniu kolorów.
2. Nie wiem co to za paletka:) Również urodzinowa, tylko bez żadnej firmy. Również ma tendencję to obsypywania i mimo, że kolory wyglądają cudnie, po paru chwilach już ich nie będzie. Brąz został zużyty do brwi, róże głównie do policzków:)
3. Mój najnowszy prezent – w szale Sleekomanii postanowiłam zakupić coś do dziennego makijażu. Był to strzał w dziesiątkę, gdyż wszystkie cienie mi się podobają. Po czasie zaczęłam żałować, że nie zdecydowałam się na jakieś bardziej kolorowe zestawienie, teraz, gdy dostałam paletkę BH Comsetics nie żałuję wcale :)




No i tak sobie myślę, że to wszystko czym mogę się uraczyć, jeśli chodzi o makijaż… No cóż, nie ma rewelacji, ale być może mała uciecha dla tych, którzy tak jak ja też lubią wirtualnie szperać w czyichś skarbach:)
Pozdrawiam gorąco i do usłyszenia po Wszystkich Świętych(nie dajcie się zwariować! :) )

niedziela, 28 października 2012

Włosowa historia w toku :)

Mimo, że weekend spędziłam w domu, to w towarzystwie mego Lubego, więc wejścia na komputer były czynnością sporadyczną :) Po szybkim nadrobieniu zaległości co w „blogach piszczy” mogę zabrać się za pisanie! A dziś może bardziej zdjęciowa relacja, a właściwie to coś o czym ja sama lubię czytać najbardziej – coś co nazywa się historią włosową, moją własną :) A natchnęło mnie, ponieważ dziś w końcu, pierwszy raz od kwietnia tego roku mogę powiedzieć, że zauważyłam, że coś mi te włosy trochę rosną! A więc poznajcie mnie od włosa strony :D


Od dziecka miałam grube, gęste i piękne choć mysiato-brązowego koloru włosy. Moja mama lubiła się nimi bawić, wiązać, dotykać. W końcu standardowo po komunii czekało mnie ścięcie na boba, (bardzo krótkiego zresztą) i z taka fryzurą chodziłam dość długo, bo wszystkim się podobała, a mnie było to wówczas wszystko jedno. Na głowie mojej pojawiły się też pierwsze blond(dla mnie złote:P) pasemka, które były dla mnie całym życiem i o które mama musiała się chodzić tłumaczyć do szkoły :) Jednak nadeszła przeprowadzka, wraz z nią bardzo wydoroślałam o postanowiłam stać się bardziej dziewczęca i zapuścić włosy. Wszystko było ok. aż do gimnazjum, kiedy to odkryłam zło konieczne – prostownicę.  Ale nie normalną prostownicę – totalną taniochę, która paliła włosy jak leci! Do tego doszły nowe i nowe pasemka. Mimo, że nie prostowałam włosów codziennie, to bez użycia jakiegokolwiek zabezpieczenia, bez użycia choćby odżywki do włosów na efekty nie musiałam czekać długo. Włosy z gładkich i lśniących stały się chropowate, sianowate i matowe. Ktoś polecił jedwab na końcówki, mama kupiła odżywkę, ale włosy wyglądały „jako tako” tylko po wyprostowaniu… Poznałam mojego Ukochanego, któremu podobał się złocisty busz, co nakręciło mnie do kontynuacji „DBANIA” o włosy. 




Skończyłam gimnazjum i stwierdziłam, że spełnię marzenie, by stać się całkowicie złotowłosąKupiłam jakąśtam pierwszą z brzegu farbę, którą nakładałam sama(w połowie zabiegu okazało się, że specyfiku zabraknie więc tata musiał jechać do sklepu, żeby dokupić…). W rezultacie na włosach wyszła mi jajecznica, bardzo ładna, żółciutka, jak ze swojskich jajek. Na dodatek końcówki były tak spalone, że należało je podciąć. Mijały wakacje, nie zadbane blond jajeczne pukle zrobiły się sianowate, kolor wyblakł, zaczęły pojawiać się odrosty. Mi zaś ubzdurało się, że może skoro w blondzie było mi źle, pójdę z kolorem w druga stronę? Wymarzył mi się granatowo-czarny kolor. Kupiłam tym razem szamponetkę, która miała się zmyć po 2-3 myciach. Co tym razem wyszło mi na głowie? Ciemny FIOLET. Boże jak ja wtedy wyglądałam… Mój TŻ nie mógł na mnie patrzeć a ja myślałam, że spalę się ze wstydu gdy tylko wychodziłam z domu. Oczywiście kolor nie zmył się po 2-3 myciach… A gdy się zmywał, to wyglądałam jakbym siwiała. Było coraz gorzej…


Mama kupiła mi „kasztan” z jakiejś lepszej firmy i położyła na włosy przed pójściem do liceum, żebym wyglądała jak człowiek. I owszem wyglądałam. Tylko moje włosy były tak suche i końcówki zniszczone, że znów wypadało połowę obciąć.

W nowej szkole poznałam dziewczyny z cieniowanymi włosami. Tak pięknie im się zawijały, układały, ach! Ja też zapragnęłam mieć cieniowane! Skoro nie kolor, to może nowa fryzura mnie zadowoli? Dała się obciąć początkującej fryzjerce iiii….
Włosy na początku były milutkie, ale nie mogłam ich okiełznać! Wywijały się w każdą stronę. Fryzura wyglądała jako tako, gdy była wyprostowana, ale było wtedy widać, ile zostało z moich grubych włosów „Mysia kitka”… Parę razy nie suszyłam włosów i zauważyłam, że coś tam się wywijają więc suszyłam je pianką i próbowałam coś z tego wyczarować z sensem - bezskutecznie... Robiły się takie ładne spiralki, ale całe pozlepiane pianką i bez życia, poza tym, nie podobałam się sobie w takich włosach, bo moim marzeniem były proste. I tak aż do studniówki nosiłam takie coś na głowie farbując je na różnorakie kolory…
 



Od razu po wielkim balu nie zważając na przestrogi, żeby nie ścinać przed maturą wyrównałam włosy aż do ramion. Dobrze się czułam, włosy odżyły.

Wyjechałam za granicę i całe wakacje nic z nimi nie robiłam. Dosłownie. Bez prostowania, bez suszenia, ale tez bez pielęgnacji. I rosły sobie. Gdy poszłam na studia zauważyłam, ze bardzo szybko mi ich przybywa. Przez parę miesięcy prawie odrosły na długości. Jednak końcówki wołały o pomstę do nieba. 


 Więc ponownie udałam się do fryzjera by je podciąć i na nowo spróbować stać się blondynką, tym razem pod okiem specjalisty. Efekt był bardzo ładny, ale rozjaśnianie strasznie wysuszyło mi włosy, które rosnąc dalej były okropne, szorstkie i wyglądały na wiecznie zniszczone.




Odrosty mnie przerosły, więc wróciłam do brązu i znów we wakacje wyjechałam za granicę dając włosom czas do podrośnięcia. Gdy wróciłam do Polski włosy były już dość długie.

Jednak problem suchych szorstkich końcówek wracał. Miałam tego dość i w 2011 ścięłam się ponownie, ponownie wracając do prostowania, tym razem po każdym myciu. Zmieniłam jednak sprzęt na nową, teoretycznie przyjazną dla włosa prostownicę. Tym razem wynalazłam też prócz jedwabiu do włosów coś takiego jak kosmetyki termoochronne i maskę Kallos i starałam się ich stosować. 
 Od kwietnia tego roku staram się zapuścić włosy „do ślubu” – bezskutecznie. Wciąż są suche, wciąż  nie mogę patrzeć na końce… Chciałam znaleźć jakieś sposoby by ten proces przyspieszyć i tak trafiłam na blog Anweny.

Odkryłam nowe oblicze swoich kłaków. Gdy zmyłam wszystko co złe nazbierało się na nich, odrzuciłam prostownicę i suszarkę okazało się, że moje włosy naturalnie się skręcają. Zawsze myślałam, że te wykręcające się końcówki i puch to złe kosmetyki.
Oczywiście wiąże się to z kosmetykomanią i szukaniem kosmetycznych ideałów, a także dużą ilością czytania i testowania:) Ale jest to bardzo przyjemne!

Są wciąż suche i w słabej kondycji, ale mimo, że nie wyglądają rewelacyjnie, to i tak są o niebo lepsze, a w dotyku czuję kolosalną różnicę. Mam coraz więcej chęci do pracy nad nimi. Ostatni raz poszłam do fryzjera we wrześniu, by przełamać niechęć do cieniowania  i ostrzyc włosy odpowiednio do skrętu. Udało mi się wyperswadować fryzjerce, że dwa centymetry to nie dziesięć i być może ze zdrowszą końcówką uda mi się (ku uciesze mojego TŻta:) )wrócić do długich kłaczków.
Wciąż uważam, że mój naturalny kolor nie jest dla mnie stworzony więc konieczne będzie farbowanie. Mam to szczęście, że każda farba nałożona na moje włosy zmywa się tak równomierne, że nie widać odrostów:) Mimo wszystko przygotowuję się psychicznie do farbowania henną w najbliższej przyszłości i czytam na ten temat gdzie tylko się da, szukając odpowiednich środków.



Ostatni zestaw zdjęć to coś co mogę nazwać małym odrodzeniem i koniec walki z Matką Naturą:) Szkoda tylko, że potrzeba tylu lat, żeby zdać sobie z tego sprawę!
Mam nadzieje, że w dwa lata się wyrobie i osiągnę satysfakcjonującą długość :)
Picola pozdrawia wszystkie Gładkie i Zakręcone Włosomaniaczki!!! :)

czwartek, 25 października 2012

Marzenia antydepresyjne i makijażowe porównanie :)

Uff…  Jeśli chodzi o marzenia, to musze się wrócić trochę do przeszłości, kiedy to zaczęłam dogłębne rozkminy na temat swojej egzystencji:D Ponad siedem lat temu zaczęłam pisać pamiętnik. Zebrało się do dziś już dwanaście zapisanych starannie zeszytów – jedne z notatkami regularnie pisanymi dzień w dzień, z czasem coraz rzadsze, podsumowujące. Ale gdy sięgam po te pierwsze, kiedy byłam jeszcze w gimnazjum i zaczynałam podrywać mojego lubego (hihi:P) pisałam sobie wtedy pełno notatek upewniając sama siebie, że „marzenia się spełniają, wystarczy tylko w nie uwierzyć”.
Mimo, że od tamtej pory minęło tyle się wydarzyło, ja nie mam już piętnastu lat, a on nie jest maturzystom, to wciąż wierzę w to stwierdzenie. Ostatnio naszło mnie by stworzyć sobie listę rzeczy do których dążę. Cos na styl tablic „BEFORE I DIE” i mam dwadzieścia parę życzeń, które są może nie mają takiej wartości materialnej, co ogromną wartość dla mnie. Wśród przejażdżki limuzyną i posiadaniem piosenki zadedykowanej dla mnie nie mogło też zabraknąć zapuszczenia włosów :) Osobną listę stworzyłam Pt. „Materialna masturbacja” czyli rzeczy, którymi mam zamiar się zadowalać, ale są to już bardziej materialne sprawy. Tu wykreśliłam ostatnio olej kokosowy, nowy sweterek, paletkę Sleek’a  i ładną bieliznę. Wszystko noszę ładnie zawinięte w portfelu, co powstrzymuje mnie przed byciem nadto rozrzutnym:) Dziewczyny TAGują się teraz jesiennymi rozwiązaniami na depresję. Jak jestem zmęczona po całym dniu na uczelni albo po prostu mam zły humor patrzę sobie na to i wiem, że mam do czego dążyć i jeszcze tyyyle miłych rzeczy przede mną.

A marzenia, jeśli chodzi o kategorię coś z bardziej blogowych spraw? Może jeśli ktoś ogląda, czyta, przegląda bloga Anwen miał okazję widzieć moje ołówkowe bazgroły :) Mam na myśli rysunek, a zdjęcie na którego podstawie rysowałam baaardzo mi się spodobało, no i mogłam choć w jednej setnej odwdzięczyć się autorce czczonego przeze mnie bloga za reaktywację swoich włosów:) Uwielbiam rysować i ogromnie ubolewam nie tylko nad brakiem czasu(który mimo wszystko jestem w stanie znaleźć w ciągu tygodnia) ale też nad brakiem jakiejś weny, nowej twarzy… Chciałbym kiedyś zorganizować konkurs, w którym możnaby wygrać swój portret :) Potrzebuje czegoś nowego, bo powtarzam w kółko te same(kochane i bliskie mi ale mimo wszystko te same) twarze. Ostatnio miałam okazję zorganizować cos takiego na Facebook’u, a że jeden zwycięzca to za mało, więc prace powędrowały do trzech szczęśliwych osób:) Nie wstawiam niestety tych fajnych zdjęć prac, bo zazwyczaj nim zrobię takowej zdjęcie - już oddaję właścicielowi...:( Wrzucę jednak conieco, a coby nie było, że gadam we świat :)

ołówkowe krzywe mordki + pierwsze nieudolne próby w kolorze :) całe życie rysowałam tylko ołówkiem....
        * MAKIJAŻ PROSTY CODZIENNY NA UCZELNIĘ *       

Jeśli zaś chodzi o makijaż to ostatnio brałam udział w paru konkursach i muszę powiedzieć, że zupełnie przekonałam się do kolorów! Mam szaro-niebieskie oczy, które w kolorowych oprawach nie czuły się nie najlepiej. Zaliczałam wpadki typu filetowe smokey, w którym wyglądałam jakby mnie ktoś pobił, niebieskie kolorki, które były za ciężkie i moje oczy wydawały się jeszcze bardziej wyblakłe niż są w rzeczywistości i lista była naprawdę pokaźna. Nawet nie wstawiam zdjęć, bo się wstydziłabym sama za siebie:) W końcu wyczytałam GDZIEŚ, że niebieskookim najlepiej w brązach i szarościach. Zakupiłam pierwsza paletkę Lovely, która była świetna i dobrze czułam się w kolorach które zawierała. I tak to przez parę ładnych lat na powiekach mych gościły naprzemiennie szarości i brązy. I mimo, że dzięki konkursom chwytam chętnie za kolorki, to niezmiennie dzienny prosty makijaż to u mnie brąz i złoto. Wraz z kupnem paletki Sleek byłam bardzo rada, że są to moje dzienne, wspaniałe kolory, ale można z nimi coś pokombinować. Z ostatnich ulubieńców wymienić muszę Paese trójkolorowy, który wciąż uwielbiam:) I tu zrodziła się myśl, żeby porównać złoto o brąz z trójkącika Paese a także złoto i brąz z paletki Sleek. I tak oto dziś pomykałam w jednym oku o ciut innych odcieniach niż w drugim. Po całym dniu musze stwierdzić, że oba spisały się nieźle, choć ku mojemu ogromnemu zdziwieniu Paese mniej powchodził w załamania i po tylu godzinach wygląda lepiej! (wyniki badań na podstawie obserwacji, cienie BEZ UŻYCIA BAZY!)


Różnica jest naprawdę niewielka, prawdopodobnie niezauważalna dla niewiedzących, ale głównie widoczna na złotych pigmentach gdy się rozjaśni, natomiast na żywo w sposobie „mienienia się”.  Więc jeśli ktoś nie ma paletki a chciałby się poczuć jak ze Sleekiem Nude Au NAturel– Paese Luxus nr 105 daje radę! :)
A teraz wyzwanie dla tego kto zaglądnie – które oko według Was jest lepsze i które to Sleek, a które Paese ???? :)

TRY TO GUESS!
SLEEK czy PAESE? W trwałości bez bazy wygrywa PAESE ! :)

środa, 24 października 2012

Picularnica...

Zielony post bo zielony jest szalony :) Trochę to śmieszne, ale mój luby od zawsze na okulary mawiał "Pikulary".
śmieszyło mnie to do czasu, kiedy sama wybrałam się do okulisty i okazało się, że będę musiała nosić szkła. Czułam się jak małe dziecko i myślałam, że się rozpłaczę (ta, dwudziestoletnia krowa...) ,a wizja noszenia okularów nie podobała mi się wcale a wcale. Wszystko podobać zaczęło mi się jeszcze mniej, gdy okazało się, że nie są to okulary do czytania, tylko do jeżdżenia i ogólnie jak najczęściej=jak najlepiej. No i moje wyobrażenie zakupu jakichś najtańszych nieładnych dziadów poszło się paść, no bo jak mam nosić prawie non stop, to wypadłoby jakoś wyglądać. 


I zostałam pikularnicą... Na miejscu wybierałam oprawki. Podobały mi się bardzo delikatne, ledwo widoczne na żyłkach, ale z drugiej strony czarne grubsze oprawki też przypadły mi do gustu. Spędziłam chyba pół godziny przymierzając na zmianę dwie pary: skromne i delikatne i czarno-zielone, masywne. Wiedziałam, ze delikatne będą uniwersalne i zawsze mogę je założyć. Z drugiej strony zielone były cudne i dobrze się w nich czułam, ale przecież nie mam nic zielonego? Nie lubię zielonego... Nie noszę zielonego! Okazało się, że za moje delikatne żyłkowe musiałabym zapłacić 389złotych. Przełknęłam ślinę. Po czym okazało się, że zielone to jakieś firmowe(jezu, pewnie osoby, które się na tym znają mnie wyśmieją, ale ja nie mam zielonego pojęcia ani o modzie, ani o firmach, pierwszy raz słyszałam o VOGUE w czwartek...) i do końca października promocja i szkła + oprawki kosztują 399zł. Po przymierzeniu jeszcze z dziesięć razy naprzemiennie wybrałam zieleń. Pani była bardzo miła i znosiła moje ciągłe naprzemiennie ściąganie i zakładanie, milion westchnień i narzekań. No cóż, muszę powiedzieć, że jestem teraz totalnie spłukana czuję, ale mimo to czuję, że to był dobry wybór :) Choć żałuję, że nie było czegoś w moich ulubionych odcieniach kremu, beżu albo brązu - wtedy nie zastanawiałabym się tylko brała w ślepo! Generalnie pikulary prezentują się tak:



LIKE IT!
I cóż... Dobrze się czuję, choć wciąż nieswojo i jakoś nie w smak jest mi, że zasłaniam jedyną część twarzy, która mi się w sobie podoba. Choć spotkałam się z wieloma pozytywnymi reakcjami ze strony znajomych. Widzę, że Kasia też już pokazała nowe śliczne (i szczerze bardziej podobające mi się kolorystycznie) okularki z Firmoo, więc kolej na mnie :)

pierwszą sesje żeby wyglądać jak człowiek w okularach uważam za zaliczoną :)

I na potrzeby zdjęcia udaję, że fajnie mieć okulary :)

Nawet refleks zielony :) Jest dopasowanie :)



 A no a skoro już jestem przy zieleni i raczej muszę się z nią zaprzyjaźnić(bo nie przepadam za tym kolorem, jeśli mam być szczera:P) to parę zdjęć z ostatnich dni i archiwalne, jako empatia z moim zielonym szaleństwem :)


 Ponadto kolejny raz przekonuje się o tym jaki świat jest mały :) Biorę udział w konkursie na makijaż (swoją drogą zgłosiłam ten który widnieje pod okularami na zdjęciach wyżej) u blogerki, która okazuje się być rodziną moich starych znajomych :) Internet wcale nie jest taki wielki :D POLECAM!!! :)



wtorek, 23 października 2012

A gdy kobieta ma...wora?

No cóż, jest taka sytuacja, a nawet dwa wory – pod oczami:)
Wiele osób boryka się z problemem cieni pod oczami. Mówiąc wiele osób mam na mysli siebie na czele, choć czytając blogowe artykuły i fora dla zdesperowanych można zauważyć, że jest to dość  częsty temat.
Głównie sińce pod oczami(nie wiem, określenie „sińce” jest dla mnie dużo gorsze niż „wory”, sama nie wiem czemu?:P) spowodowane są brakiem snu, problemem z nerkami, złym odżywianiem, przemęczeniem, alergią, bądź innymi czynnikami, których wyeliminowanie pozwoli nam się cieszyć piękną skórą w okolicach oczu.
Ja niestety należę do tej mniejszej grupki osób, których cienie pod oczami to szara codzienność i jest uwarunkowana genetycznie. Miała ją moja prababcia, babcia, ciotka, tata,  mam i ja.

       * CZY COŚ MOŻNA Z TYM ZROBIĆ? *       


Niestety, raczej nie. Ewentualnie wizyta u lekarza od medycyny estetycznej, gdzie wstrzykną nam wypełniacz w feralne okolice. Zabiegi takie mają różne ceny i wahają się w granicach 700-1500 złotych. A samemu co można zrobić? Prócz zminimalizowania widoczności i używania kosmetyków kryjących niewiele. W moim przypadku jak dowiedziałam się u doktora(bo oczywiście najpierw musiałam przejść serie zabiegów, żeby wykluczyć inne przyczyny dla moich „sińców”) dowiedziałam się, że po prostu w tym miejscu mam za mało tłuszczu(!) a skóra jest jeszcze cieńsza i delikatniejsza. Dlatego też prócz cieni mam charakterystyczny „spadek” w miejscu gdzie skóra zatrzymuje się na kości. Taka linia dla spływających łez. Żaden krem do tej pory ani nie rozświetlił, ani nie zlikwidował cieni. Szukam więc kosmetyków kolorowych które kryły by najlepiej.


Dla porównania zdjęcie bez makijażu sprzed paru lat i z odpowiednio nałożonym korektorem. Wciąż widoczna jest linia spadku tłuszczu pod okiem(teraz nie dziwie się, że mnie przezywali „narkoman” :) choć wtedy nie było mi do śmiechu)

bezmakijażowy monster
Po odpowiedniej procedurze kryjącej - wciąż jak i zawsze widoczne kreseczki...:(

        * PIELĘGNACJA *        

Pierwszym krokiem jeśli chodzi o pielęgnacje jest ogórek. Pokrojone i schłodzone plasterki ogórka szklarniowego (razem ze skórką) nakładam na 10-15minut na oczy.

Następnie zmywam chłodną wodą i nakładam krem pod oczy. Aktualnie jest to OEPAROL i  regenerujący pod oczy z nasionami z wiesiołka, który mam od około dwóch miesięcy i sprawdza się nawet nie najgorzej. Zachęciło mnie że zawiera tłoczony na zimno olej z wiesiołka. Mogę mu dać spokojnie ocenę 4,5 / 6 za nawilżanie i odżywianie no i wydajność. 


Następnie po nałożeniu podkładu zabieram się za korektor. W ostatnim czasie używałam BELLA kryjącej w sztyfcie i PEASE rozświetlającego. Bella jest bardzo twarda i mimo, ze świetnie kryje i jest tania, to dłuższe stosowanie mogłoby Podrazie skórę wokół oczu. Ale na imprezę jak najbardziej. PEASE używam na co dzień, mimo że w sztyfcie jest bardziej kremowy i łatwiej się rozprowadza. Jedyne co mi przeszkadza, że po nałożeniu rano, przez cały dzień jakoś się wchłonie i krycie jest minimalne.
Wielkie rozczarowanie jeśli chodzi o ASTOR. Dostałam go w prezencie od mamy na gwiazdkę, bo „wyczytała”, że dla skóry pod oczy najlepsze są kremowe i płynne korektory, więc postanowiła zainwestować te trzy dychy w porządny korektor dobrej firmy. Kosmetyku nie dało się nałożyć, nic nie krył, zacinała się pompka. Ledwo go zużyłam… Największa klapa jeśli chodzi o korektory :) Bardzo mnie zraził do kremowych korektorów i na pewno nie szybko do nich wrócę.
Wieczorem po zmyciu twarzy mieszam delikatny Rossmanowy peeling SYNERGEN’a z odrobiną jogurtu naturalnego, śmietany, czasem oleju i  krótko masuje skórę wokół oczu i oczywiście nakładam kolejną porcję kremu pod oczy. Na razie tyle mi wystarcza, choć wiem, że przemęczam skórę kosmetykami. Jednak bez ich użycia wyglądam jak pobita :)


Mój plan codziennej pielęgnacji wzbogaciłam ostatnio o nowy krem(wypatrzyłam bardzo fajne produkty o ciekawym składzie w cenie do 7złotych w Zdrowej Żywności). FLOS LEK ze świetlikiem lekarskim i aloesem, który łagodzi podrażnienia spowodowane działaniami kosmetycznymi Czy i jak się sprawdzą – dam znać :)

kremowy Oeparol i żelowkowy Flos Lek

A co do bardziej przyziemnych akademickich spraw – dziś na seminarium mój były promotor rozmawiał o… blogach! :) I tym, że blogerzy są nowszym pokoleniem „two point zero, and the Rest is just one point zero, because they just make use of information without being productive” :D
No cóż, przypisał nam etykiety „2.0” i „1.0” ale dalej nie wiemy co z naszymi pytaniami badawczymi :D A dlaczego tak się podniecał blogami? Bo sam go prowadzi:) Eh, wykładowca – też człowiek. Choć jako teoretyczny przyszły nauczyciel wiem, że dzieci tez będą mnie postrzegać jako dziwną i antyspołeczna kreaturę. Mam dziś głowę nabuzowaną notatkami z Teaching English to Young Learners i wszystkim co z tym związane.
Ach, ten rok będzie baaaardzo ciężki. Mimo, że temat mojej pracy nie jest tak twórczy, jak zawsze planowałam :) 

niedziela, 21 października 2012

Parę słów o occie jabłkowym i nie tylko

Uff wróciłam po weekendzie naładowana pozytywna energią:) Wytłumaczę w dwóch zdaniach jak spędzam(a raczej leniuchuje) weekendy i może zainspiruje kogoś do wyciszenia po tygodniu pełnym stresów, natłoku informacji i pracy - w jakimś odludnym miejscu, może u rodziny na wsi?
Otóż prawie co tydzień na weekend wybywam do mego Lubego na wieś. Wieś, chciałoby się rzec – zabitą dechami. Nie ma sklepu, nie ma autobusów, wokół tylko pola i łąki, nie ma sklepu, nie ma Internetu, nie ma zasięgu, nie ma nic :D Brak łączności z rzeczywistością przez weekend zamiast hucznej imprezy? Od początku mi się to spodobało… Nigdzie indziej nie jestem w stanie zebrać myśli, odpocząć psychicznie i się totalnie wyciszyć! Nie rozwijam tematu, ale po takich dwóch dniach czuję, że następny tydzień będzie wspaniały a nawet jeśli nie, to go znokautuję :)

Widoki rekompensują brak zasięgu i Internetu. Jest pięknie i spokojnie o każdej porze roku.

         KONKURS MAKIJAŻOWY !       

A zaglądam sobie dziś na bloga Trustmyself a tu już wszystkie prace makijażowe opublikowane! Ale dziewczyny się pieknie zmalowały, tyle kolorów i różne wymyślne wzory przeplatane z klasycznymi wieczorówkami… MMM! Ciężko było mi siebie znaleźć wśród tego rozgardiaszu makijażowego, bo człowiek dostaje oczopląsu!

Ale po „krótkim” wstepie chciałabym przejść do sedna i opisać mój skomplikowany związek z octem jabłkowym domowej roboty. Na stronie pieknieje.pl znalazłam sposób jak zrobić własny ocet jabłkowy. Stwierdziłam, że jako posiadaczka dwóch dorodnych i nadmiernie rodzących jabłonek jestem w stanie stworzyć sobie własną miksturę. A więc do dzieła!

       PROCES TWÓRCZY JEST UCIAŻLIWY      

Jabłka umyłam i rozciapałam w Thermomixie(jeszcze bałam się używać Blendera:P ).
Otrzymaną paćkę włożyłam do dużego słoja i zalałam trzema szklankami wody, posłodzonej trzema łyżkami cukru(1łyżka na szklankę). Na słoik nałożyłam gazę(po dwóch tygodniach zastąpiłam ręcznikiem papierowym) i ochroniłam gumką recepturką. Cały miesiąc roztwór siedział w szafce w kuchni, codziennie mieszałam go silikonową łyżką. W ciągu tego miesiąca dorobiłam się sporej hodowli muszek owocowych, a codzienne mieszanie przyprawiało mnie o wymioty. Gdy po miesiącu przelałam ocet przecedzając go przez szmatkę do pojemniczka wlewała się półmętna, śmierdząca ciecz. Musiałam paćkę jabłkowa wyciskać, bo ocet sam wcale nie chciał tak od razu całkowicie odejść.

Ale już nie zrzędzę na cały proces produkcji octu jabłkowego, który był dla mnie uciążliwy.

Dwukrotnie nakładałam go na włosy, a raczej płukałam po myciu. Twórca artykuły radzi, by pół szklanki octu zmieszać z litrem wody i zostawiać to na 10 minut i spłukać zimną wodą. Ja przygotowywałam sobie pół litra z mniejszą ilością octu(na oko a jakże…) i nie chciało mi się siedzieć 10-ciu minut. Raz było to płukanie od razu, a za drugim razem skusiłam się na 5 minut.

           Co zauważyłam?           

Gdy odcisnęłam wodę po spłukaniu octu włosy niesamowicie błyszczały. Przyglądałam się im z zaciekawieniem, bo jeszcze nigdy nie widziałam, żeby moje włosy tak lśniły! Pomyślałam „Wow! Będę robić tak co mycie!” Jednak moja radość nie trwała długo. Gdy tylko moje nieszczęsne loczki wyschły – cały błysk gdzieś wyparował. Jedynie przy głowie włosy bardzo ładnie błyszczały. Nawet w słońcu rewelacji nie było.

Oba zdjęcia w słońcu - pierwsze rano, drugie parę godzin później po  przepłukaniu octem(włosy po lewej dodatkowo żyją swoim życiem jak to kręconki - nie zawsze chcą mi się podporządkować:P )

No cóż, może jest to wina moich jeszcze nie zregenerowanych do końca puchatych kłaczków? Podobno przy regularnym stosowaniu włosy się mniej tłuszczą i mniej wypadają. Jeśli chciałabym sprawdzić, zaopatrywałabym się jednak w sklepowy ocet.

Może ktoś ze zdrowszymi włosami odważył się zrobić swój ocet i jest zadowolony z efektów?:)

PS. Biorę udział w grupowym zapuszczaniu włosów organizowanym przez frombodytohair!! W sumie to fajnie tak coś zrobić wspólnie, nie trzeba być zalogowanym, wystarczy wysłać do 1 listopada aktualny włosowy stan :) Gorąco polecam, bo na pewno świetnie się będzie oglądać włosowy przyrost u innych po zakończeniu akcji:) Ach jak przyjemnie …

czwartek, 18 października 2012

Wodzona na pokuszenie!

Ach blogowy świat! Przez wszystkie kuszące dziewczyny ciągle mam ochotę coś sobie kupić… A gdy już kupię to okazuje się jeszcze gorzej :D Ostatnio dostałam od mamy w prezencie olej kokosowy, o którym tyle jej mówiłam, a który znalazła przypadkowo w swoim sklepie ze Zdrowa Żywnością.  

Mój przyjaciel mieści się w ręce (bez skojarzeń...!! :)
Z racji tego, że namiętnie się nim nacieram dwa razy dziennie, czuję niepohamowane zapotrzebowanie na żarcie kokosu. Nie, to już nie jest chęć zjedzenia, czy też słodkiego posmakowania – to jest żądza żarcia! Zapach kokosowy chodził za mną wszędzie, na włosowych blogach, wszędzie kokosowe maski, peelingi, cholera jasna... Ale kulminację moich codziennych rozterek przeżyłam czytając wpis u Kasi  która niesamowicie barwnie musiała opisać kokosową kulkę… Tego było za wiele! Na następny dzień pojechałam do sklepu po składniki i dziś w końcu zrobiłam sobie moje ukochane, ulubione ciasto – Rafaello… Chwilowo po wyjedzeniu masy i skosztowaniu kawałka czuje się zaspokojona :) Szukałam na Internecie przepisu, ale nie znalazłam dokładnie takiego jak mój, stwierdziłam więc, że kulinarna notka nie zaszkodzi :) Jedziemy!


*** RAFAELLO ***

     Do BISZKOPTU:     
 6 jajek
1 szklanka cukru
1 szklanka mąki
 Pół szklanki mąki ziemniaczanej
1-2 łyżeczki proszku do pieczenia

No i bez filozofii – najpierw ubijamy białka z szczyptą soli, potem dodajemy żółtka, potem cukier no i mąki i proszek. Osobiście zauważyłam, że ciasto jest dużo lepsze, gdy mąkę jedną i druga uprzednio przesiejemy przez sitko dopiero dodamy do jajek i cukru :)
Masę na dużą brytfankę i około 25 minut w nagrzanym piekarniku się piecze.

     Do MASY:     

3 szklanki mleka
1 szklanka cukru
1 szklanka mąki
1 cukier wanilinowy
1 margaryna
Paczka całych migdałów (20dag)

1. Najpierw wrzucam migdały do jakiegoś kubeczka i zalewam wrzątkiem. Gdy ostygną to obieram z brązowych skórek(lubią wtedy skakać po całej kuchni!) i Blenderem lub an maszynce je rozdrabniam. Są soczyste i pyszne! Takie(o ile ich nie zjem:P ) czekają prawie na sam koniec.

2. Teraz zrobimy budyń po domowemu.

Do garnka wlewamy 1,5 szklanki mleka, cukier i cukier wanilinowy. Gotujemy.
W tym czasie w osobnym pojemniczku mieszamy pozostałe 1,5 szklanki mleka z mąką. Dobrze wymieszane wlewamy na GOTUJĄCY się roztwór mleka z cukrem. Mieszamy aż zrobi się budyń :) Odstawiamy sobie do ostygnięcia.
Gdy ostygnie budyń należy utrzeć z margaryną i dodać migdały. Masę dobrze jest schowac na chwilę do lodówki.

Placek powinien się już upiec, więc musi ostygnąć. W tym czasie można przygotować kokos.

     Do KOKOSU:     
2 łyżki cukru
2 łyżki margaryny
20dag (mniej spokojnie tez wystarczy) kokosu

Margarynę rozpuszczamy, wsypujemy kokos i posypujemy cukrem(ja lubię dać więcej :P). Mieszamy prażąc na złotawy kolor, lub lekko przypalając dla lubiących taki kokos :)

Placek nam ostygł, więc trzeba go przekroić na pół i tu w całym pieczeniu zawsze mam największy problem. Ale… Po przekrojeniu hojnie pakujemy masę z lodówki pomiędzy obie warstwy placka, zostawiając troszkę, żeby posmarować górę. Na górę wystarczy tylko troszkę, ażeby nasz kokos się mógł przykleić i nie odpaść(i tak skurczybyk będzie to robił!).

Wyjadanie masy dozwolone dopiero po skończeniu placka!:)

I tak oto powstaje mój raj na ziemi :)
Nie wiem, może nie wygląda apetycznie, jest niewyrośnięty i na pewno wyjdzie trochę inaczej(mój jest dziwny, bo robiłam go z mamy mąki – bezglutenowej. Ona jest chora i nie może innej, a ta dziwna bez glutenu nie chce wyrastać i wszystko z niej jest jakieś takie bielsze i mniej smaczne, ale cóż, na chorobę nic nie poradzimy!)

FINITO! 
Polecam wypróbować jeśli czujecie kokosowe zapędy! Ja go kocham(przynajmniej w tej wersji, bo próbowałam już innych i nie zawsze Rafaello = Rafaello) , a jeśli chodzi o czas, to jest to szybki placek, jedynie co to trzeba czekać na stygnięcie, a tak po dwóch godzinach jemy już po kawałku:) A co tam, że jedzenie na noc jest niezdrowe…

Ponadto przeżyłam dziś rozstrój emocjonalny, gdyż okazało się, że muszę musowo nosić okulary… tak bardzo nie chciałam, że poczułam się jak dziecko i miałam ochotę tupać i płakać krzycząc: „Nie będę nosić okularów!!” na całą przychodnię… Nie dość, że jutro je odbieram i od jutra zacznę oglądać świat z innej perspektywy, to jeszcze za wszystkie badania i trele morele zostałam całkowicie oskubana z pieniążków… Ach… :(

Trzymajcie się cieplutko!